[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jeden z moich wypił trochę za dużo i poszedł zaprosić go na imprezę... Nauczyciel przyszedł
akurat wtedy, gdy ich porcjowaliśmy po upieczeniu. Zrobił strasznie głupią minę i z dziesięć
minut stał nieruchomo patrząc, jak się pożywiamy. Wyraznie nie mógł uwierzyć. A potem
wskoczył do motorówki i tyle go widzieliśmy - westchnął. - Ale wiosną wyślemy naszych
ludzi na handel, będą pieniądze, to może jakiegoś się zatrudni. Zarząd parku narodowego
obiecał nam w tym pomóc...
Przeszliśmy do kuzni. Obejrzałem sobie dokładnie, jak Indianie pracują. Gruby,
żelazny płaskownik rozgrzewali w palenisku do czerwoności i na gorąco obcinali naddatki
przecinakami. Potem ponownie rozgrzewali i kuli, nadając mu odpowiedni kształt. Na koniec
rozgrzewali po raz trzeci i hartowali poprzez zanurzenie w misce z wodÄ….
- Mamy broń palną - wyjaśnił wódz. - Ale ciągle jeszcze młodzież przyuczamy do
strzelania z łuku. Z amunicją bywa różnie. A strzały sami możemy robić... Jeszcze coś wam
pokażę.
W kolejnej szopie stał potężny metalowy kocioł z dokręcaną pokrywą. Wybiegała z
niego metalowa rurka zaopatrzona w termometr. Rurka znikała w stojącej na stelażu beczce z
wodą. Zajrzałem do środka. Była zwinięta w spiralę. Jej koniec wystawał z dna. Tu
doczepiono do niego kawałek gumowego węża, prowadzący do starego blaszanego kanistra.
Na ścianie starannie przypięty pinezkami wisiał wykres krzywej zootropowej. Obok ktoś
wyrył na pamiątkę datę i litery:  J.W.
- Sami robimy wódkę z kukurydzy - pochwalił się wódz. - Nauczył nas jeden
staruszek, biały człowiek, zaplątał się tu którejś wiosny... Trzymamy ją potem w szklanych
słojach z dębowymi polanami. Po kilku latach nabiera smaku, jakby była prosto ze sklepu...
- Bimbrownia... - mruknął Michaił. - I jak fachowo urządzona...
W powietrzu rozległ się ponury huk. Wyszliśmy przed szopę. Na pustym placu nad
rzeką powoli podchodził do lądowania potężny śmigłowiec. Wreszcie osiadł na klepisku.
Drzwi otworzyły się i wysiedli z niego dwaj mężczyzni w mundurach. Wódz ruszył na ich
spotkanie i serdecznie uścisnął im dłonie. Zamienili kilka słów. My też podeszliśmy.
- A więc są nasze ptaszki - uśmiechnął się wyższy. - Paweł Daniec, Michaił Tomatow
i panna Juanita Saintchristian...
- Tak, to my - kiwnąłem głową. - A więc wreszcie ratunek... Trzy dni przedzieramy
siÄ™ przez lasy.
- Mieliście dużo szczęścia, że trafiliście na osadę, gdzie jest radio - powiedział niższy.
- A na razie jesteście wszyscy aresztowani.
- Za co? - wyrwało mi się.
- Listę zarzutów przedstawi wam zastępca prokuratora - powiedział wyższy. - Ale
trochę tego jest. Wasz szef też już siedzi. No to co, pożegnajcie się i pakujcie do naszej
maszyny. Chyba że wolicie zostać u tych miłych ludzi? Ale muszę was ostrzec, że oni od
czasu do czasu jadają swoich wrogów...
- Lecimy - powiedział Michaił. - Oczywiście, że lecimy...
Uścisnęliśmy dłoń wodza i pożegnaliśmy się. Pilot wypakował paczkę gazet i jeszcze
jakieś pudełka, widać nasz gospodarz przy okazji powiadamiania o naszym losie złożył jakieś
zamówienie. Wsiedliśmy i helikopter wystartował.
Usiedliśmy wygodnie w części przeznaczonej dla pasażerów. Wyższy mężczyzna
siadł za sterami, niższy na siedzeniu drugiego pilota. Wystartowali i wznieśli się na sporą
wysokość, zanim zawrócili na wschód. W stronę cywilizacji.
- Całkiem mili byli ci ludożercy - westchnąłem.
- Może bali się, że w razie gdyby nas zjedli, będą mieli problemy - mruknął Michaił. -
Nieważne. Bardziej mnie martwi to idiotyczne aresztowanie. Co tu jest napisane? - podał
nakaz Juanicie.
Zaczęła czytać i tłumaczyć nam na angielski. Milczeliśmy coraz bardziej wstrząśnięci.
- O rany - westchnął wreszcie Michaił. - Trzeba było się zaznajomić z przepisami
przed tÄ… cholernÄ… wyprawÄ…...
- Dowalą nam taką grzywnę, że nie wypłacimy się do końca życia - mruknąłem.
- O nie - zaprotestował. - To ja was tu przywlokłem, więc ja pokryję koszta.
- Nie zapominaj, że jeszcze trzeba będzie zapłacić za zestrzelony helikopter -
westchnÄ…Å‚em.
- Był ubezpieczony - uspokoił mnie.
Popatrzył na dziennikarkę. Ona też spojrzała na niego. Wyglądała na przestraszoną.
- Postaram się coś wymyślić, żeby cię z tego wyplątać - pocieszył ją. - Zawiniłem.
A potem wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał długi numer. Rozmawiał
dłuższą chwilę po szwedzku z jakimś Svenem. Wreszcie wyłączył urządzenie.
- No, to jeden problem z głowy - mruknął.
Uśmiechnął się do Juanity, aby dodać jej otuchy. Uścisnęła jego rękę.
Gesty czasem potrafią po wiedzieć więcej niż słowa. Spojrzałem przez okno. Pod
nami przesuwał się dziki, pierwotny las. Las, który omal nie stał się naszym grobem.
Siedzieliśmy we czwórkę w celi Pana Samochodzika. Zastępca prokuratora
przechadzał się powoli. Zachodzące słońce nadawało jego skórze odcień brązu.
- Proponuję układ - powiedziałem. - Wskażemy miejsce, w którym znajduje się miasto
 Z , zaginione miasto pułkownika Fawcetta. W zamian chcemy bezpiecznie opuścić Brazylię.
Pan Carino de Luxe zatrzymał się na chwilę. Patrzył przez okno.
- Kusząca propozycja - odezwał się wreszcie. - Obawiam się jednak, że bez większej
wartości.
Umilkłem zaskoczony.
- Będziecie mieli atrakcję turystyczną na miarę Machu Picchu - kusił Michaił. -
Możliwość przeprowadzenia fascynujących badań wykopaliskowych... Fakt, że przynajmniej
przez jakiś czas przebywali tam biali ludzie rzuci nowe światło na historię nowożytną
Brazylii.
Zastępca prokuratora zmęczonym ruchem zdjął okulary. Odwrócił się w naszą stronę.
Otworzył swoją teczkę i rzucił na stół garść czarno-białych fotografii...
- To znalezliście?
Przeglądaliśmy zdjęcia w milczeniu. Nie ulegało wątpliwości. Wykonano je w
 naszym mieście, a przedtem specjalnie wykarczowano sporą część chaszczy. Wszędzie na
fotografiach było widać archeologów. Chodzili z taśmami mierniczymi wzdłuż murów, coś
obliczali, zakładali wykopy sondażowe... Sądząc po ubiorach, zdjęcia zrobiono w latach
trzydziestych XX stulecia.
- Co to jest? - zdumiał się Michaił. - Chce pan powiedzieć, że ktoś już odkrył i badał
miasto Fawcetta?
- Fawcett wpadł w pułapkę - uśmiechnął się smutno nasz rozmówca. - Około 1800
roku jedna z banderii znalazła w pobliskich górach złoża malachitu. Zbudowali sobie fortecę.
Nazwali ją Port Anna. Oczywiście wznosili ją siłami Indian z miejscowego surowca, czyli z
kamienia. Gdybyście zmierzyli dowolną ścianę, to moglibyście stwierdzić, że jej długość
idealnie da się przeliczyć na łokcie wówczas używane... Złoża były dość skromne, za to
odkryto rudy miedzi. Eksploatowano je do lat osiemdziesiÄ…tych XIX wieku. Potem osada
została ostatecznie opuszczona. Fawcett musiał usłyszeć od Indian jakieś legendy o tym
miejscu. Skojarzył to błędnie z miastem z dokumentu Raposo, wyciągnął fałszywe wnioski i
wyruszył na poszukiwania. Jeśli kiedykolwiek dotarł do Port Anna, wyobrażam sobie jego
rozczarowanie... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.xlx.pl