[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gdy wróciliśmy po mszy do klasztoru Jacek już się krzątał. Zdziwiło mnie, że utyka
na prawą nogę. Przecież kładł się spać cały i zdrowy!
Podumałem chwilę: Te szmery, które słyszałem w nocy, trzask drzwi...
Korzystając z tego, że nasz gospodarz zszedł na dół, przysiadłem się do mego
towarzysza i jak najdelikatniej uchwyciłem go za ucho:
- Coś, draniu, wyprawiał dziś w nocy na starym cmentarzu?
- Ja? To jakieÅ› nieporozumienie.
- A dlaczego utykasz?
- Skręciłem nogę wyskakując rano z łóżka.
- To podciÄ…gnij nogawkÄ™.
- Ale...
- Podciągnij, mówię!
Niechętnie wykonał polecenie. Od kolana prawie do kostki znaczył mu prawą nogę
szlak otartej do krwi skóry.
- Aadnie cię to łóżko urządziło! - zaśmiałem się. - A teraz gadaj prawdę! -
spoważniałem.
- Niech będzie - westchnął ciężko. - Pamięta pan ten betonowy krzyż leżący na górce
cmentarnej?
- Mniej więcej.
- No więc założyłem się z Mikołajem, że pójdę o pomocy na cmentarz i przeciągnę ten
krzyż na łąkę.
- Hiena cmentarna.
- %7ładna hiena - obruszył się. - Krzyż nie był przy żadnym grobie, a w krzakach.
Zresztą mieliśmy zamiar z Mikołajem postawić go na grobie tego znalezionego w tunelu, co
go ojciec Leszek pochował!
- No, przynajmniej to w porządku. Ale wycia, rżenia? Czy nie za starzy jesteście na
takie dziecinady?
Jacek skrzywił się:
- Dziecko by tego krzyża o centymetr nie ruszyło. I ja ledwo dałem radę. Już go
miałem po drugiej stronie drogi, a tu zza drzewa jak nie zawył Mikołaj, to krzyż upuściłem... i
stąd ta szrama, bo spadł mi na nogę. No... no i niech będzie, spietrałem się nieco i na łąkę,
gdzie jaśniej. A tu od ruin kościoła jak coś nie zarży! Patrzę, a tu już Mikołaj biegnie ze mną.
Wybuchnąłem śmiechem:
- Bohaterowie! Zapomnieliście o tajemniczym jezdzcu?
Jacek zaczerwienił się lekko:
- To był odruch. Zresztą sam pan nazywa tego faceta tajemniczym. A wiadomo czego
taki szuka o północy na starym cmentarzu?
- Na pewno nie sławy, jak ty!
Jacek chciał się odciąć, ale wrócił właśnie ojciec Leszek i mój pomocnik wolał nie
kontynuować rozmowy o tajemnicach starego cmentarza.
- Zejdz do Rosynanta - mruknÄ…Å‚em. - Gdzie jest apteczka, wiesz. Opatrz sobie nogÄ™.
- Ale Mikołajowi ani słowa, zgoda? - szepnął Jacek wychodząc.
Skinąłem głową:
- Pod warunkiem, że ten krzyż znajdzie się naprawdę tam, gdzie zaplanowaliście.
- O jakim krzyżu mówicie? - zaciekawił się franciszkanin.
- Chłopcy chcą postawić któryś ze starych krzyży na grobie tego nieszczęśnika z
tunelu - odparłem.
- Piękny pomysł, młoda inteligencjo. Ale co to - zwrócił się do mnie - nie wyrusza pan
dziś polować na Bursztynową Komnatę?
- Chyba nie. Jacka trochę boli noga, a to przez ciągłe łażenie po wzgórzach, w górę i
w dół. Zrobimy dzień przerwy, a ja może pomogę w czymś ojcu...
- Piękny pomysł, młoda, przepraszam - zaśmiał się zakonnik - inteligencjo.
Ale nie było mi dane tego dnia przyczynić się do remontu klasztoru, bo gdy
wyszedłem na dwór, zza dębu, kłaniając się, z czapką w dłoni, wychylił się obdarty dość
jegomość w starszym wieku, którego fioletowawy nos zdradzał niejaką skłonność jego
właściciela do trunków.
- Najmocniej przepraszam pana - ukłonił się raz jeszcze - ale czy to pan jest tym,
którego interesują różne bunkry i inne dziury w ziemi?
Skąd w wiosce już wiedzą o tym - pomyślałem. Ale odparłem spokojnie:
- A jeśli to właśnie ja?
Gość ożywił się:
- To ja mam dla pana bunkier jak ta lala! I nikt w nim jeszcze nie grzebał, a może być
tani złoto czy co drogiego! I to niedaleczko, kawalątek pańskim pięknym wozem!
Wiedzą też o Rosynancie - przemknęło mi przez myśl. - A niech to, przecież stoi tu
już kilka dni!
- Naprawdę zna pan jakiś bunkier? - przyznam się, że nie zwykłem dowierzać
fioletowonosym obdartusom. Dobrze ubranym o podobnych upodobaniach też nie.
- A znam, znam! Bo - zmiął czapkę w dłoniach - ja tam czasem, ciężki los taki,
nocujÄ™.
Wszystko to wydało mi się funta kłaków nie warte. Ale może? Czasem do wielkich
odkryć dochodzi się krętymi ścieżkami.
- A ile na tym stracę? - spojrzałem spod oka na przybysza.
Ten aż podskoczył z oburzenia:
- Pan straci? Pan tylko zyskać może! A dla mnie to tylko dziesięć złotych za
przewodnictwo.
A niech cię! - machnąłem ręką. - I tak dzień stracony .
- Poczekaj pan tutaj. Spakuję się. Ale forsa dopiero jak obejrzę ten pański bunkier.
- Jakżeby inaczej! - zamachał czapką obdartus.
Wrzuciłem sondę i Rambo do Rosynanta i zajechałem przed klasztor:
- Wsiadaj pan.
- Na imię mam Józef - powiedział gramoląc się do środka. - Klasa wózek. Pański?
- Pożyczony - zaśmiałem się. - No to dokąd, panie Józefie?
- Do Tolkmicka - pokręcił się niespokojnie - i tam już zaraz...
Kiedy tylko minęliśmy Tolkmicko i zaczęły się sady, mój towarzysz kazał mi
zatrzymać się. Wypakowałem sprzęt i przeszliśmy na drugą stronę szosy. Za rowem, na
małym pagórku pan Józef wyciągnął przed siebie dumnym ruchem rękę:
- A oto on!
Ze zbocza wystawały zardzewiałe framugi i resztki potężnych zawiasów. Weszliśmy
do środka. Bunkier, a raczej bunkierek, miał ze 3 metry wysokości. Szeroki był i długi na 5
metrów. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać z mojej naiwności. Toż to maleństwo w
swych najlepszych czasach mogło służyć najwyżej jako przechowalnia owoców i warzyw z
okolicznych sądów! Ale ostatecznie mogło być coś zamurowane w jego ścianach lub ukryte
pod piaszczystą podłogą. Zmusiłem się, by starannie, sondą i wykrywaczem metali, przebadać
betonową celę. Nic, oprócz charakterystycznego dla zbrojonego betonu echa. Choć w jednym
miejscu echo wydało mi jakby silniejsze. Ale sprowadzać pneumatyczne świdry, by dowiercić
siÄ™ do zabetonowanej rury?
- I co, nic? - dopytywał się pan Józef.
- Nic! - odparłem ze złością.
- A niech to... - zmartwił się. - To i moje pieniążki...
- Masz pan je - wcisnąłem mu w garść banknot.
Ucieszył się wyraznie:
- Dzięki! Serdeczne dzięki! No bo przecież bunkier jest, prawda, proszę pana?
Zmiech zwyciężył złość:
- Jest. Jak ta lala. To nie pańska wina, że pusty. Wracamy?
- Nie, nie... ja tu... mam sprawę. Jeszcze raz panu dziękuję... - i już go nie było.
Gdy ustawiłem Rosynanta na jego dawnym miejscu, przykulał Jacek:
- Gdzie pan jezdził z tym obszarpańcem? Jakiś nowy ślad? Słyszałem, że coś mówił o
bunkrze...
- Tak. Był bunkier. Pusty jak twoja głowa! - wyładowałem się na Bogu ducha winnym
chłopaku. - A nogę żebyś jutro miał zdrową! - dołożyłem jeszcze.
Ale to ja straciłem dziesięć złotych, nie on. Poza tym na jaką śmieszność się
naraziłem! Toż dyrektor Marczak zemdlałby chyba, gdyby dowiedział się, że lecę na byle
pstryknięcie podejrzanego typka i z namaszczeniem badam ściany dawnej piwnicy na owoce!
A pan Tomasz?... Aż dostałem dreszczy, gdy wyobraziłem sobie jego niby spokojne, a
przecież pełne ironii: Nie było tam więc Bursztynowej Komnaty, Pawełku?
Zresztą nie takie ważne, co by pomyśleli zwierzchnicy o moim nierozważnym kroku.
Przecież niewiele może jest mądrzejsze od niego moje uganianie się po bukowych wzgórzach
za mętnym rysunkiem pamięci, a nikt z niego się nie śmieje. Ba, najgrozniejszy rywal,
człowiek o wielkiej inteligencji i rozumie, postępuje podobnie!
Taak, Jerzy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]