[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozejrzał się po mroczniejącym już lesie i dodał:
- W takich warunkach nigdy nie wiadomo, czy ktoÅ›
nas nie podsłuchuje.
- Rozumiem, co masz na myśli.
W milczeniu przebyli resztÄ™ drogi dzielÄ…cej ich od zamku.
Jim czuł się nieco winny, okazując dziewczynie tak mało
zaufania, lecz przypomniał sobie jak często ci średniowieczni
ludzie potrafili opacznie zrozumieć lub przeinaczyć za-
słyszane słowa.
Właściwie nie było konieczności ukrywania magicznych
działań, których musiał dokonać. Wolał jednak nie ryzy-
kować, ponieważ przeprowadzenie ich przy świadkach
mogło pociągnąć za sobą łańcuch dociekań i zdarzeń,
których pózniej mógł pożałować.
Wraz z innymi spożył wieczorny posiłek, dwukrotnie
zajrzał do Briana, lecz ten spał. Stwierdził jednak, że
przyjaciel przed snem wypił dość dużo piwa, co bardzo go
ucieszyło. Wreszcie, o dość wczesnej porze, rozwinął swój
materac obok łoża Briana i udał się na spoczynek, by móc
obudzić się przed świtem. Pomyślał także o Dafyddzie
i zostawił mu na podłodze nieco miejsca, ponieważ łucznik
postanowił zostawić całe łóżko rannemu.
Obudził się rzeczywiście przed nastaniem dnia. Obywanie
się bez budzika sprawiało, że potrafił sam zbudzić się o każdej
porze. Musiał teraz ubrać się, najeść oraz napić, przygotować
prowiant i opuścić zamek przed wschodem słońca.
Wolałby wyjść pieszo, ale z pewnością wzbudziłoby to
powszechne zainteresowanie. Rycerze nie ruszali siÄ™ nigdzie
poza siedzibę na własnych nogach, jeśli tylko mogli skorzys-
tać z końskiego grzbietu. Przypominali w tym kowbojów
z zachodnich równin, tych samych, którzy wyszkolili
wierzchowce tak by nie odeszły z miejsca, gdzie rzuciło się
na ziemiÄ™ wodze.
Oddaliwszy się około pół mili od zamku, zsiadł z rumaka
i przywiązał go na długim sznurze pod skałą. Miała zaledwie
dwadzieścia stóp wysokości, ale była niemal zupełnie
pionowa. Znajdowała się w niej niewielka nisza, w której
zwierzę mogło schronić się przed napastnikiem. Było to
wszystko, co mógł dla niego zrobić. Właśnie dlatego,
z niemałym poczuciem winy, skorzystał z wierzchowca ze
stajni de Merów, pozostawiając tam swojego, którego życie
było dla niego zbyt cenne.
Pogładził konia po szyi przepraszająco i odtroczył od
siodła pakunek z jedzeniem i piciem. Oddalił się, aż rumak
zniknął mu z oczu za drzewami. Doświadczenie nauczyło
go, by nie zmieniać się w smoka w ich obecności. Koń nie
rozumiał, że to znany mu człowiek przemienia się w smoka.
Obchodziło go tylko to, że nagle miał przed sobą potwora
z potężną paszczą i pazurami, na widok którego wpadał
w panikÄ™.
Kiedy Jim był pewien, że zwierzę już go nie zobaczy,
odłożył pakunek z prowiantem, rozebrał się i zrolował
ubranie, do którego dołączył buty. Po chwili zastanowienia
dołożył jeszcze miecz w pochwie. Wszystko przewiązał
pasem, zarzucił go na szyję, z mieczem wiszącym na
plecach i zapiął na ostatnią dziurkę. Następnie na wewnę-
trznej stronie czoła napisał w myślach:
JA -» SMOK
Jak zwykle nie odczuł wyraznie przemiany, tylko pas na
szyi uniósł się, ponieważ w obecnej postaci była ona
nieporównywalnie grubsza. Spoglądając w dół na ręce
i nogi, ujrzał teraz smocze przednie i tylne łapy, potężniejsze
i silniejsze od ludzkich. Czuł też na plecach ciężar skrzydeł
wraz z ogromnymi mięśniami koniecznymi do korzystania
z nich. Pakunek zdawał się spoczywać solidnie między
trójkątnymi kostnymi występami na grzbiecie.
Pod drzwiami pokoju Liseth zostawił kartkę, gdzie
dużymi, drukowanymi literami napisał najprościej jak
umiał, by poleciła Greywings wskazać mu drogę do Snorrla
i wyjaśnił, że będzie znajdować się w powietrzu pod
postaciÄ… smoka.
Rozwinął skrzydła, z przyjemnością delektując się siłą
drzemiącą w potężnych mięśniach. Sprężyście wybił się
w powietrze i zamachał skrzydłami.
Zwyczajem smoków, zakodowanym w ich instynkcie,
który odkrył już dawno temu, było wzbicie się na wysokość
co najmniej tysiąca stóp i dopiero tam poszukiwanie prądów
wznoszących, czyli pionowego słupa rozgrzanego powietrza.
Korzystając z niego mógł swobodnie szybować, krążąc na
maksymalnie rozpiętych skrzydłach, bez konieczności po-
ruszania nimi i marnowania energii. Nawet majÄ…c tak
ogromne skrzydła i niewiarygodnie rozbudowane, porusza-
jące nimi mięśnie, latanie nie było prostym zajęciem.
Osiągnął wreszcie zamierzone tysiąc stóp i rozejrzał się za
Greywings. Na niebie przybierającym różową barwę nie
było jednak ani śladu sokoła.
Oglądanie się do tyłu okazało się niezwykle trudnym
zadaniem, więc zrezygnował z niego. Zamek znajdował się
teraz dość daleko za nim. Wciąż nie znalazł prądu wznoszą-
cego, więc nie mógł przejść do szybowania, gdyż nie byłby
w stanie utrzymać wysokości. Znowu, zdecydowanie zama-
chał skrzydłami i wspiął się o kolejnych pięćset stóp.
Zdawało mu się, że w oddali dostrzegł jakiś czarny punkcik,
którym mogła być Greywings. Ponownie usiłował szybować.
Zaczął już podejrzewać, że może mieć poważne problemy
z wysokością lotu. Teraz, o świcie, prądy dopiero tworzyły
się, słońce zaczynało ogrzewać ochłodzoną nocą ziemię. Na
dole rósł gęsty las, a więc powstawały znacznie trudniej.
Utracił uzyskaną z takim wysiłkiem wysokość. Ponownie,
tym razem już ze złością, zaczął machać skrzydłami, aż
wzniósł się na około osiemset stóp. Przeszedł do swobod-
nego lotu, natrafiajÄ…c na warstwÄ™ cieplnÄ…, jednak zbyt
małą dla tak potężnego lotnika jak on. W tym momencie
usłyszał krzyk sokoła i nagle coś uderzyło go w tył łba.
Potrząsnął głową, zapewne bardziej na zasadzie odruchu
niż z bólu. Jego smocza czaszka była tak twarda, że ledwie
poczuł uderzenie, które człowieka mogło pozbawić przytom-
ności. Zorientował się, że sokół zanurkował i uderzył go
łapami, mając na szczęście zamknięte szpony.
Niepotrzebna mu była Liseth, by domyślić się, co
oznaczał wrzask ptaka. Przetłumaczony, mógł znaczyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]