[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głos Alcocka.
- Cudy... cudy... tutaj wszystko jest cudem!
Nang Sen, dyskretnie i w milczeniu obserwujący powitanie przyjaciół, wymknął się z chaty i
powrócił wkrótce z garnkiem kawy i kubkami. Zasiedli na słomie posłania i sycąc się aromatycznym
napojem słuchali relacji Australijczyka.
Tanner, jak podejrzewali McNeill i Shannon, rzeczywiście natknął się na japońskich żołnierzy,
ukrytych pomiędzy zabudowaniami kam pongu. Rzucił się do ucieczki, ale za pózno. Osaczono go i
schwytano. Szczęściem Japończycy nie zatłukli go od razu bagnetami, prawdopodobnie otrzymali
rozkaz dostarczenia jeńca żywcem do dowódcy oddziałku dla storturowania i przebadania. Związano
go mocno i rzucono do szałasu, przed którym stanął na warcie uzbrojony żołnierz. Dopiero
następnego dnia w południe przyprowadzono jeńca przed oblicze jakiegoś sierżanta, który, jak
przypuszczał Geoffrey, specjalnie przyjechał do wioski, by przeprowadzić dochodzenie.
- Miał okulary na nosie, a mordę jeszcze bardziej zbójecką niż nasz wspólny przyjaciel Teruci -
opowiadał Tanner.
I tym razem jednak uniknął spodziewanych tortur. Sierżant niezbyt orientował się, co począć z
dziwnym jeńcem, wypytywał go, ale szło im nieporadnie. Podoficer znał zaledwie kilka wyrazów
angielskich, Australijczyk nie rozumiał po japońsku, tłumacza nie znalezli. Tanner na migi usiłował
wytłumaczyć, iż zagubił się w dżungli i znalazł się na Sumatrze zupełnie przypadkowo - co zresztą
było w pewnej mierze prawdą. Sierżant chciał się dowiedzieć, skąd biały obdartus przybywał i
dokąd szedł, podejrzewał, iż miał do czynienia z członkiem grupy partyzanckiej. Australijczyk
zaprzeczał, jak umiał. Jałowa rozmowa, ilustrowana gwałtownymi gestami, trwała blisko godzinę,
wreszcie zmęczony i zniechęcony Japończyk uderzył więznia pięścią w policzek, kopnął, splunął na
niego kilkakrotnie i wyrzekł:
- Wait, wait, officer, officer comes [93].
Socio wydał jakiś rozkaz, żołnierze z poszturchiwaniem i popychaniem odprowadzili jeńca z
powrotem do szałasu. Zdjęli mu z rąk więzy, a nawet ku zdumieniu Tannera, nakarmili ryżem i dali
wody do picia. Pózniej znów skrępowano mu dłonie , ale postarał się tak je złożyć i tak naprężyć
mięśnie, by pozostawić nieco luzu pomiędzy postronkami. Tą samą sztuczkę powtórzył, gdy
dociągano mu więzy na nogach.
- Przez cały czas głowiłem się jak się stamtąd wydostać. Rozumiecie, dwa razy w ich łapach to
za wielka przyjemność. By Jove! Bałem się też, że jak mną zaczną poniewierać, wygadam się o was.
- Ich metody niewiele siÄ™ zmieniajÄ… mruknÄ…Å‚ McNeill.
- Mhm. Gdy zaczęło się ściemniać, zauważyłem na podłodze niewielki kamyk, z jednej strony
całkiem ostry. Postanowiłem go użyć wieczorem...
- Wieczorem przechodziliśmy obok tamtego kam pongu - wtrącił Shannon. - Innej drogi nie było,
ale nie mogliśmy cię szukać.
- Jasne - odparł Australijczyk. - Złapali by i was.
Było już po północy, gdy doczołgał się do kamyka i ustawił go z trudem pomiędzy butami.
Zawzięcie pocierając więzy o ostrze, uwolnił dłonie z powrozów. Przecięcie postronków na nogach
było znacznie łatwiejsze i zabrało mniej czasu. Odzyskał więc swobodę ruchów, ale nadal znajdował
się w chacie, przed którą stał na warcie żołnierz z karabinem. Chodziło teraz o możliwie bezgłośne
unieszkodliwienie strażnika i ulotnienie się z kam pongu bez hałasu i wywołania alarmu. Tanner
spojrzał na zdartą skórę palców prawej dłoni i powiedział z ponurym, zawziętym wyrazem twarzy:
- Jak go trzasnąłem w mordę, myślałem, że mu łeb odleci od karku. Na wszelki wypadek
poprawiłem z drugiej strony, dla równowagi. Zwalił się jak kłoda, ale zdążyłem go podtrzymać, żeby
nie było żadnych stukotów. Wciągnąłem do chaty, związałem, napchałem w gębę słomy, bo mógłby
wrzeszczeć po oprzytomnieniu. Miałem wielką ochotę przyszpilić go jego własnym bagnetem do
podłogi, ale... hm, jakoś nie wypadało bezbronnego...
Uwolniony Australijczyk zamknął za sobą chatę, która wyjątkowo posiadała drzwi, i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]