[ Pobierz całość w formacie PDF ]

środków pieniężnych i sposobu przy małych zdolnościach biedaka.
Zlęcząc nocami nad bibułą, mozolił się, sechł i kaszlał. Za każdym cięższym atakiem czoło
Hieronima pokrywała chmura. Znajomy student medycyny mówił mu, że na to był jeden ratu-
nek: klimat i spokój, a on, choć się zabijał pracą, nie mógł tego dać przyjacielowi.
Więc coraz częściej na twarz wesołego chłopca występowały cienie, coraz mniej się śmiał,
coraz rzadziej żartował z panią Dulską i swawolił z Bronią. Z %7łabbą już się nigdy nie drażnił.
%7łycie upominało się o swe prawa nad niefrasobliwą, śmiałą a serdeczną duszą sieroty; roz-
taczało wokoło niego ponure mgły, rzucało na silne barki coraz to nowe ciężary.
Nie stało mu czasu na swawolę i wytchnienie, musiał pracować na dwoje teraz, a gdy, po-
mimo trudu, odzywała się ochota do żartu i gawędy, to ją zabijał kaszel %7łabby, krótki, suchy,
złowieszczy. Chłopiec zwieszał głowę.
Bronia była mu jedyną otuchą i pociechą w życiu, przywiązywał się do niej z dnia na dzień
coraz silniej, poznał, jak drogą mu była po tym strasznym niepokoju, gdy ją mógł utracić; od-
tąd strzegł jej jak oka i nie opuszczał nigdy.
Rzadkie wolne chwile i święta spędzał w domu z nią, wypytując o koleżanki i strapienia
klasowe, przeglądając rysunki, pomagając lepić figurki.
Koledzy śmiali się z niego, %7łabba gderał, ciotka ruszała ramionami tylko, dziecko dzięko-
wało pieszczotą, cieszyło się z owych chwil na tydzień przedtem i to go zadawalnialo.
Pewnego dnia, wychodząc z instytutu, %7łabba rozminął się z Hieronimem. Tłum kolegów ich
rozdzielił i Litwin sam ruszył ku domowi.
Przypomniał sobie, że przyjaciel miał lekcje na mieście i obiecał wrócić pózno, więc zawró-
cił w stronę gimnazjum po Bronię.
Przed drzwiami przybytku wiedzy było pusto. Dziewczęta już się rozpierzchły do domu, na
całe dwa tygodnie. Była to właśnie sobota przed świętami Bożego Narodzenia. %7łabba wstąpił
do znajomego stróża, u którego Bronia czekała czasem na przybycie opiekunów.
 Poszła już  objaśnił stróż.
 Sama?
 Nie widziałem. Wyszedłem na miasto, a kiedym wrócił, nie zastałem jej. Będzie temu pół
godziny.
33
Litwin trochę się zaniepokoił, ale wnet pomyślał, że może Rucio go wyprzedził i wziął
dziewczynkę do sklepu farb. Od miesiąca marzyła o malowaniu.
Poszedł do domu na spózniony obiad. W mieszkaniu ciotka była sama, drzemiąca nad poń-
czochÄ….
 A gdzie to Bronia?  zagadnÄ…Å‚.
 Nie ma jeszcze.
 A bo i w gimnazjum nie ma!
 Znajdzie się. Nie twój kłopot. Jedz spokojnie. Coraz trudniej zebrać was na obiad!
Litwin umilkł, ale co chwila był niespokojniejszy. Gdy skończył, zamiast wypocząć, chodził
od okna do okna i mruczał.
Minęło parę godzin.
 Czy to pan Hieronim dziś nie przyjdzie?  zagadnęła ciotka frasobliwie.
 Zaraz będzie. Poszedł na lekcje.
%7łabba zapalił lampę w swojej izdebce, ale czytać nie mógł; nasłuchiwał.
Nareszcie rozległy się kroki na schodach; Hieronim wszedł, ale sam.
 Gdzie Bronia?  zawołał Litwin.
 Jak to, gdzie? Nie chodziłeś po nią?
 Owszem, ale mi powiedziano, że ty zabrałeś.
 Ja? Wszakżem ci mówił, że dziś nie wrócę, aż wieczorem.
Byłem na drugim końcu miasta!
 Nie rozumiem w takim razie! Dziecka nie było u stróża, gdym zaszedł, i dotąd nie wróci-
Å‚a.
Hieronim zbladł jak ściana.
 Pewnie poszła sama i gdzieś zabłądziła! Gwałtu, jeszcze ją konie zatratują! Chodzmy szu-
kać!
Poszli i pomimo trzaskającego mrozu szukali wytrwale do póznej nocy. Ciotka darmo ich
czekała, nie pojmując nieakuratności.
Wrócili wreszcie bez tchu i sił i bez dziecka. %7łabba opowiadał o nieszczęściu ciotce, Hiero-
nim padł na łóżko i płakał.
Nazajutrz cały instytut wiedział o zniknięciu żony Białopiotrowicza, wiedziała policja, do-
rożkarze, koleżanki i profesorowie, wiedziała cała falanga młodzieży.
Przyjaciele nie jedli, nie spali, nie nocowali nawet w domu, szukali, nie szczędząc pienię-
dzy, próśb i starań. Daremnie!
Daremnie Rucio zwiedzał najczarniejsze stołeczne nory, daremnie policja rozesłała swoich
agentów, daremnie koledzy szperali każdy z osobna.
Dziecko zginęło jak ziarnko piasku na pustyni, bez śladu, bez wieści, została po nim garstka
rupieci, kilka zabawek, figurek z chleba, rysunków i straszna pustka dla dwóch młodych, co po
dwutygodniowych poszukiwaniach, straciwszy resztÄ™ nadziei, wracali o zmroku, milczÄ…c, do
domu.
Nie tknęli jadła i aby uniknąć ciekawości i utyskiwań ciotki, poszli wprost do swej stancyj-
ki.
Nazajutrz upływał termin wakacyj świątecznych; zapalili lampę i wzięli się do nauki. %7ładen
nie myślał o kursach. Myśleli o ciemnej główce, co tyle miesięcy, pochylona nad stołem, towa-
rzyszyła im ochoczo; myśleli o jej srebrzystym śmiechu, co rozrywał im suche formuły, o my-
ślących, serdecznych oczętach i drobnej postaci dziecka.
Na stole walały się jej zeszyty i książek kilka; zda się, że wejdzie co chwila, przytuli się do
Hieronima, gwarząc lub wydając lekcję, albo usiądzie koło %7łabby i prosić będzie o ciekawą,
strasznÄ… historiÄ™.
Po długim milczeniu obadwa podnieśli jednocześnie głowy, spojrzeli sobie nawzajem w
oczy i otarli parę natrętnych łez. Tracili jedyną radość w życiu.
34
Tej samej nocy %7łabba, wyczerpany ostatecznie, dostał pierwszego krwotoku i nazajutrz le-
żał bez sił, blady, zestarzały o całe lata. Hieronim poszedł sam na kursy i lekcje.
Coraz czarniej robiło się na horyzoncie biedaka. Ze wszech stron opadało go życie, owo
istotne, ciężkie, straszne jak moc piekielna; zabierało mu ufność młodości, wiarę w swe własne
siły, pogodę duszy. Bez przerwy, bez odetchnienia spadały nań troski i bóle, zawody i choro-
by; nieszczęście uwzięło się, by go podeptać, zdruzgotać, zniszczyć.
Borykał się z dolą, jak mógł, opędzał się od mar złowieszczych, co go i we śnie prześlado-
wały, pracował, zamęczał się, mozolił. Była jednak troska, której praca nie mogła zwalczyć,
dla której nie było ulgi; troską tą był %7łabba. Choroba piersiowa, dawna, zwalczana młodością,
tajona może długo, podminowała wreszcie organizm, powaliła go, jak robak wali stuletnie so-
sny.
Od owego pierwszego krwotoku już nie wrócił do dawnych sił, choć po kilku dniach zaczął
znów chodzić na kursy i pracować wieczorami.
Była to już daremna praca, były to już kursy bez przyszłości; wyglądał już, jakby go śmierć
naznaczyła swym porządkowym numerem, już bliskim. Kto wie, może on to sam widział, choć
milczał po swojemu, skulony nad pracą, to trzęsąc się z chłodu, to dysząc z wewnętrznego ża-
ru; może jego krótkowzroczne oczy widziały dalej niż reszta ludzi, gdy leżąc bezsennie w no-
cy, patrzył błędnie przed siebie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.xlx.pl