[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chwili Serewa przerwał swoje plastyczne opowiadanie i
wychylił się zaniepokojony.
- A pani może jej krewna?
- Nie, nie. Ja tylko... chciałabym znalezć kogoś, kto ją
znał.
- Moja żona ją znała, nosiła jej czasem zakupy. Ale żona
już nie żyje. A tak, to nie wiem...
- Jak ona wyglądała? Ta Pragłowska?
- Nijak. Stara była, ślepa.
- Ale... na pewno ktoś ją odwiedzał, choćby z opieki
społecznej...
- Jakiej opieki, pani! Te z opieki to chodzÄ… tam, gdzie
mogą coś wynieść, do bidy nie przyjdą.
- Wierzyć mi się nie chce, żeby nikt nigdy jej nie
odwiedził. Choćby ktoś ze starych znajomych.
- Też nie.
- Wierzyć mi się nie chce - powtórzyłam.
Powoli wracałam do siebie. Serewa z grymasem skupienia
na pomarszczonej twarzy usiłował wygrzebać coś z pamięci. Z
chrzęstem tarł nieogolony podbródek.
- Zaraz... czekaj pani... chyba że taka jedna... tak, ta by ją
mogła znać. Ona długie lata była kierowniczką spożywczego,
tu, za rogiem. Teraz tam jest jakiÅ› Polmozbyt czy coÅ›.
- Myśli pan, że w tym sklepie ktoś ją zna? Tę kobietę?
- Nie, nie to. Już ze dwadzieścia lat, jak poszła na
emeryturę. Może być, że już umarła.
- Jak się nazywała?
- Zaraz... Jej syn na kolei pracuje. Mizera by wiedział. -
Wychylił się ze swego okna prawie do połowy. - Pani
Mizerowa! Nie wie pani, jak on siÄ™ nazywa? Taki czarniawy,
na kolei pracuje. Mieszka na Przewozowej.
Mizerowa porzuciła swoje sznurki i podeszła bliżej. - Na
Przewozowej to wszyscy na kolei pracujÄ….
- Jego matka była kierowniczką w geesie, tu, za rogiem. -
A, to będzie chyba Sitko.
- Tak jest, Sitko. Nie wie pani, czy jego matka jeszcze
żyje?
- Może być, że nie żyje. Ale nie słyszałam, żeby umarła.
- Pani pójdzie na Przewozową, to niedaleko. Tak gdzieś w
połowie, po prawej stronie.
- A pani nie zna adresu? - spytałam Mizerową.
- Na co adres? Pani kogo zapyta, tam siÄ™ wszyscy znajÄ….
I rzeczywiście. Dokonałam wprawdzie próby odnalezienia
nazwiska Sitko w książce telefonicznej, ale takie tu nie
figurowało. Był tylko jeden Sitek, który mieszkał na
Mickiewicza. W tej sytuacji nie miałam wyboru, poszłam na
Przewozową, licząc, że rzeczywiście tam się wszyscy znają".
Pierwszą osobą, którą uznałam za stałą mieszkankę ulicy
Przewozowej, była kobieta stojąca na ustawionym na
chodniku stołku i z tej wygodnej pozycji myjąca okno
parterowego mieszkania. Zadowolona z przerwy w pracy
zlazła ze stołka i udzieliła mi wyczerpujących informacji.
- O, tam. Wejdzie pani w podwórze i zaraz na prawo. Na
parterze.
Pomyślałam, że tu prawie wszyscy mieszkają na parterze.
Wygodnie. Kobieta przypatrywała mi się ciekawie.
- Pani nowa?
Nie zrozumiałam pytania.
- Tak - odrzekłam na wszelki wypadek, bo nie czułam się
staro. A tutaj byłam w pewnym sensie nowa.
- DÅ‚ugo pani nie wytrzyma.
- Tak...? Dziękuję pani.
Nie wlazła z powrotem na stołek, patrzyła za mną. Czułam
na plecach jej spojrzenie. Doszedłszy do wskazanego obejścia,
odwróciłam się, a ona kiwnęła energicznie głową i machnęła
ponaglająco ręką, w której trzymała szmatę. Weszłam na
podwórze. Tu, przy tej ulicy, domy pobudowano w ten
sposób, że stały frontem do ulicy, ale wejścia znajdowały się
od strony obszernych podwórzy, częściowo
zagospodarowanych jako ogródki.
Kobieta, która otworzyła drzwi, była zaniedbana, nieładna,
z siwiejącymi włosami zebranymi byle jak w ogon
przewiązany pończochą. Mogła mieć równie dobrze
czterdzieści, jak sześćdziesiąt lat. Ale i tak za młoda, by być
tą, której szukałam. Zupełnie niezaskoczona moim widokiem
szerzej otworzyła drzwi.
- Nareszcie - powiedziała, ignorując moje dzień dobry".
- Już myślałam, że nikogo nie przyślecie.
Znalazłam się w kuchni, brudnej, zabałaganionej.
Domyśliłam się już, że wzięła mnie za kogoś innego.
- Przepraszam za najście. Ja do pani Sitkowej.
- No pewnie, że do Sitkowej.
- Do starszej pani Sitkowej. W sprawie osobistej.
Nazywam się Monika Sawicka. - Umyślnie przedstawiłam się
wyraznie, a nuż to nazwisko obiło jej się o uszy?
Nie, było jej obce. No cóż, rodzina Sawickich zapadła się
pod ziemię przed jej przyjściem na świat.
- Pani nie jest z opieki? - spytała zbita z tropu.
- Nie. Chciałabym porozmawiać z panią Sitkową w
sprawie osobistej - powtórzyłam z naciskiem. - Miałam zamiar
uprzedzić telefonicznie o moim przyjściu, ale nie znalazłam w
książce numeru...
- My nie mamy telefonu - powiedziała z rezygnacją i
ruszyła ku tylnym drzwiom kuchni. - Wie pani, oni myślą, że
jak pracuję na zmiany, to mogę koło niej skakać. - W jej
głosie pobrzmiewała gorycz, rozczarowanie, niechęć i
pretensja do świata. - Proszę.
Za kuchnią znajdowało się coś w rodzaju korytarzyka,
oddzielonego szafami i kotarą od większego pokoju. Kobieta
zatrzymała się z ręką na kotarze i odwróciła się do mnie.
- Ona od czterech lat nie wychodzi z domu - powiedziała
tonem wyjaśnienia i odchyliła kotarę. - Ktoś do ciebie, matka.
Przepuściła mnie do pokoju.
W nozdrza uderzył fetor. Niewietrzonego pomieszczenia,
brudnej pościeli, starości. Jedyne okno niemal całkowicie
zasłaniały przerośnięte pelargonie, tak że panował tu
zielonkawy półmrok. Wiodące wprost na ulicę podwójne
drzwi zastawiono szafą i tylko odrobina światła
przesączającego się górą świadczyła, że te drzwi tam są.
- Pani z opieki? - zaskrzeczał gdzieś z głębi starczy głos i
dopiero teraz dostrzegłam w fotelu pod oknem otyłą postać
kobiety.
Tak, ta wyglądała na swoje osiemdziesiąt lat. Pewnie jest
głucha, niedowidzi i ma daleko posuniętą sklerozę -
pomyślałam ponuro, zbliżając się do fotela. Przemówiłam
powoli, wyraznie i głośno, chyba za głośno...
- Nie, nie jestem z opieki. Nazywam siÄ™...
- Pani nie krzyczy - przerwała mi. - Nie jestem głucha.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]