[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jakob Akkbak*ken uniósł nieco głowę i wpatrywał się w detektywa przekrwionymi oczami, z
jego czoła ciekły strużki potu. Kozia bródka lekko zadrżała, kiedy otworzył usta. Olsen uniósł
dłoń w ostrzegawczym geście, zmrużył oczy i wolno pokręcił głową. Ungbeldt usiadł obok
kolegi, który kiwnął do niego nieznacznie, pogładził się z namysłem po brodzie, odchrząknął
i powiedział:
* No tak, nasz drogi Jakobie. Nie najlepiej to wszystko wygląda. Może zaczniemy łagodnie,
od tego, za co grozi góra sześć lat. Ile wilków zastrzeliłeś, Akkbakken?
Pytanie zupełnie zaskoczyło Jakoba; wyprostował się, kąciki jego ust drżały. Patrzył
zdezorientowany to na Ungbeldta, to na Skarphedina.
* Nie, no dajcie spokój, przecież nie biegam...
* ... po górach z naładowaną strzelbą, nie, no skąd * dokończył za niego Skarphedin. * Masz
nas za idiotów? Chcesz nam może wmówić, że twojego subtelnego umysłu nigdy nie skalała
tak barbarzyńska myśl? Odpowiadaj, do cholery! I nie kręć!
* Nooo, wiecie, ja... Ale to Bersvend strzelał! Zastrzelił. Dwie sztuki.
* Dzięki, starczy. * Skarphedin zaczął gwizdać jakąś melodyjkę, okropnie przy tym
fałszując, i zapatrzył się na Wilcze Góry.
* Prawda * oświadczył Ungbeldt. * Liczy się prawda. Zacząłeś bardzo ładnie. Bylibyśmy
wdzięczni, gdybyś zechciał kontynuować w tym stylu. Nie opłaca się kłamać, to może tylko
obrócić się przeciw tobie.
Nagle Jakob wstał z miejsca, szczęki miał mocno zaciśnięte. Rzucił Skarphedinowi
mordercze spojrzenie, podbiegł do kamienia żarnowego i zaczął walić w niego zaciśniętą
pięścią.
* Ciekawe, czy Arthur wie, z jakimi świrami przyszło mu pracować! Centrala Policji
Kryminalnej, aha! * Splunął. * Jak tak dalej pójdzie, to niedługo dwa i dwa nawet nie będzie
pięć, a pięćset! Palcem nie tknąłem tej dziewczyny! I nie zabiłem swojego sąsiada!
*wrzeszczał tak głośno, że urzędujące w pobliskich krzakach stadko pliszek w panice
poderwało się do lotu. A potem rzucił się na ziemię. Jego ciałem wstrząsał rozpaczliwy
szloch.
Melodyjka, którą gwizdał Skarphedin, przeszła w jeden przeciągły dzwięk.
Ungbeldt lekko zmarszczył czoło.
Jakob stopniowo odzyskał panowanie nad sobą. Otarł łzy. Wspierając się na łokciach, uniósł
się nieco i powiedział:
* Niczego złego nie zrobiłem. Jestem niewinny. Rozumiecie? * Jego spojrzenie już nie było
nienawistne, raczej pełne cierpienia.
* Chodz tu, Jakob, siadaj. * Głos Olsena zabrzmiał niespodziewanie łagodnie. * Peder
zaparzy teraz dobrej mocnej kawy i porozmawiamy sobie spokojnie. Najgorsze za nami, teraz
może być już tylko lepiej.
Skarphedin podszedł do Akkbakkena i wyciągnął do niego rękę, ten zawahał się, ale chwycił
ją, podniósł się i ruszył w kierunku stołu. Ungbeldt zabrał się za rozpalanie ogniska,
Skarphedin podszedł do wiszącego na ścianie chaty głuszca i wyskubał kilka piór.
* Już skruszał * powiedział Ungbeldt.
* Gówno prawda! Musi powisieć jeszcze co najmniej dwa*trzy dni!
* Miałem na myśli Akkbakkena * wyjaśnił Ungbeldt, drapiąc ślady po ugryzieniach
komarów.
* A tak, on na pewno skruszał. Jak teraz otworzy tę swoją śmierdzącą gębę, wypadną z niej
słowa prawdy. Ale gdzie, do cholery, po*dziewa się Fredric? Dochodzi pierwsza!
* Dziwne.
Po chwili wrócili do stołu. Ungbeldt nalał kawy do trzech plastikowych kubków. Akkbakken
już się otrząsnął z szoku, rzucił nawet kilka uwag na temat letniej aury i dokuczliwych
komarów, jednak cały czas unikał wzroku Olsena.
* A teraz powoli i spokojnie. * Skarphedin upił łyk parującej kawy. * Przede wszystkim
chcemy ustalić jedną rzecz: to ty odwiozłeś tę dziewczynę, Sundy, na stację, prawda?
* Ja? Ależ skąd * odpowiedział ostro Akkbakken. * To Bersvend ją odwiózł
* Akkjordet? * zdziwił się Ungbeldt.
* Tak, Bersvend, mój sąsiad.
* Mógłbyś nam to wyjaśnić? Aron Akkland powiedział nam, że
to ciebie prosił, żebyś odwiózł ją na pociąg, bo on akurat wybierał się z żoną na festiwal
muzyki akordeonowej.
* Zgadza się. * Wyglądało na to, że Jakob czuł się już naprawdę dobrze, pił kawę dużymi
łykami i nawet już się nie trząsł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]