[ Pobierz całość w formacie PDF ]
potrzebuje nas, ale i my go potrzebujemy. Wojowaliśmy z nim, ano
czas razem na wspólnego iść nieprzyjaciela. Padnie on i ród nasz wygi-
nie.
Tak dodał Zabój radzieśmy i uradzili, aby jechać do niego.
Ratując jego, uratujemy siebie!
Miłosz rękę podniósł do góry.
Mnie już nikt nie uratuje zakrzyczał spójrzcie na to dziecko
moje! Zabił jedno, oślepił drugie, aby się dłużej męczyło, o zgodzie z
nim nie mówcie. Niech przepada on, ja, my, wszyscy! Nie ocalimy sie-
bie, a psami byśmy byli, gdybyśmy nogi poszli mu lizać. Niech sczez-
nie marnie!
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
53
Milczenie panowało chwilę. Mściwój w ziemię patrzał, Zabój na
Leszka i łzy mu się zakręciły w oczach.
Przecie wezwani ozwał się Mściwój pojechać do niego musi-
my, pojedziemy. Zobaczym, co się na grodzie dzieje.
Niech się tam dzieje, co chce rzekł Miłosz jedzcie lub nie, a
mnie zostawcie z moim bólem i przekleństwem.
Z kmieciami nie pójdę bom knez i pan nad nimi, a z Pepełkiem
nie chcę na długość miecza się spotkać, bobym mu wydarł życie!
Zamilkł starzec i nikt się odezwać już nie śmiał. Bracia stryjeczni
zbliżyli się do Leszka z ubolewaniem i miłością i cicha rozmowa a
szepty do póznej nocy trwały pod dębami. Nazajutrz rano Mściwój i
Zabój ruszyli z grodu i skierowali się ze swą drużyną ku Gopłu.
Czekano tam na nich niecierpliwie. Mucha powrócił i przybycie ich
obiecywał donosząc, że po Miłosza pojechali. Starego jednak nikt tu się
nie spodziewał. Na noc znowu stanęły straże i psy tak wyły jak dnia
przeszłego, i kruki latały niespokojne, a Brunhilda z wieży patrzeć ka-
zała, czy stryjów nie widać jadących.
Na grodzie i ludziom, i stworzeniu wszelkiemu zle było i niespo-
kojnie. Jaskółki wszystkie gniazd swoich odbiegły, latały długo, szcze-
biocąc, około wieży i poddaszów, potem się w jedno zwinęły stado i
uszły kędyś za jezioro. Po szopach konie się rwały i rżały, bydło rycza-
ło. Ale noc zeszła spokojnie, gwiazdy zaświeciły jasno, nade dniem
księżyc zszedł znad lasów rozpłomieniony i blado zaświecił, nim się
jutrzenka ukazała rumiana.
Knezna pilno się gotowała na stryjów przyjęcie, chodziła niespo-
kojna, rwała zioła na kępie w ogrodzie, w garnkach gotowała napoje,
pieczono mięsiwa, toczono miody najstarsze. Ubito kozła, który się
obracał przy ognisku, ryb przyniesiono z jeziora, pieczono kołacze i
placki świąteczne, aby nic nie brakło na te gody.
Już słońce było wysoko, gdy na polu pod lasem jezdni się ukazali,
których po brodach siwych i orszaku poznano. Jechali starzy przodem,
synowie i krewniaki za nimi i czeladz a służba. Odzieży nie włożyli
świecącej, jakby naumyślnie chcieli na prostych kmieciów wyglądać.
Oręża tylko mieli przy sobie dosyć. Zbliżali się nie śpiesząc do grodu, a
ujrzawszy, że Chwostek sam wyszedł na ich spotkanie i u mostu kołpa-
ka podniósłszy czekał na panów stryjów, pozsiadali też z koni i powoli
szli ku niemu. Co w drodze uradzili między sobą i jak mówić mieli, z
twarzy odgadnąć było trudno. Na podsieniu stała Brunhilda blada, w
sukni szytej i ciężkiej od srebrnych i złotych łańcuchów. Ze czcią wiel-
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
54
ką wiedziono ich milczących bo się znać tak uprzejmego nie spo-
dziewali przyjęcia. Szli prosto do świetlicy, gdzie ich na okrytych ła-
wach posadzono, jeść i pić zapraszając.
Chwostek tedy, nauczony przez żonę, począł zaraz, co to się po
ziemi działo, jako złe duchy opanowały ludzi, którzy mu się zuchwale
z posłuszeństwa wyłamywali i grozili, że kmiecie szli na wietnice i
zwoływali się do rady, stawili się hardo. Prosił tedy, aby mu rzekli co
poczynać.
Mściwój długo pomilczawszy, a namarszczywszy się odezwał:
Co czynić? Nie radziliście się nas wprzód, pózno teraz. Zwoływa-
li oni wiec, trzeba było samemu nań jechać lub drugi zwołać sobie,
skarg i żalów posłuchać, a gminu nie drażnić.
Zabój toż samo prawie powtórzył za bratem.
Chwost słuchał zachmurzony, zwiesiwszy głowę nad kubek.
Jeszcze do tego nie przyszło rzekł aby się pan ze sługi targo-
wał. Co ma być, będzie, a tego ja nie uczynię.
Mściwój począł mówić powoli, że się dobrze namyślić trzeba, co
lepiej czynić, bo naprzeciw wieców i gromad, i mirów wszystkich iść
trudno, a gdy do boju przyjdzie na rękę siła i liczba straszna.
Z kolei kazano młodszym też mówić bratankom i odzywali się po
kolei w też słowa, co ojcowie, nie radząc się zadzierać, a lepiej spokoju
szukać, winnych potem mogąc, jako chcąc, karać pojedynczo.
Knez z żoną popatrzali na siebie w milczeniu, nie odrzekli nic. Pro-
sili jeść, pić i używać.
Pili tedy i jedli, i mało co mówili o łowach, gdy Mściwój znowu do
swojego powrócił.
Prawdę się wam rzec godzi, kiedy o radę pytacie rzekł. Wy-
ście dla ludzi srogimi byli, po ziemi krwi się lało wiele; nie skarżyli-
śmy się i my, choć i nam się , dostało. Cośmy potracili, niech w niepa-
mięć idzie. Nie jak kneziowski ród, ale jak czerń smerdy twoje nas gna-
ły, brali, co chcieli, męczyli, jak im się podobało. Co z drugimi być
musiało, gdy ze stryjami własnymi tak się działo? Smerdy kmieciów
zabijali po lasach, stada ich zagarniali, niewiastom gwałty czynili. Co
za dziw, że się na wiece zwołali i krwawą odzież po chałupach z wi-
ciami obnieśli?
Chwostek i żona milczeli posępnie. Wyszła blada pani i nie było jej
długo knez słuchał, nie mówił nic, gębę sobie gryzł do krwi i włosy
targał.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
55
Co się stało, to moja sprawa zawołał wyczekawszy ja was
[ Pobierz całość w formacie PDF ]