[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bicie i niezwłocznie zrzuciła miękkie, skórzane sandały oraz cienką tunikę, stając na
pokładzie naga jak w dniu narodzin. Przeszła przez reling i spuściwszy się po łańcuchu
kotwicznym weszła do wody i popłynęła do brzegu. Przez chwilę stała na plaży, drepcząc w
ciepłym, łaskoczącym w stopy piasku i rozglądając się dokoła. Dostrzegła tylko kilku
marynarzy i to dość daleko od miejsca, gdzie stała. Wielu z nich spało pod drzewami, wciąż
ściskając w rękach nie dojedzone, złociste owoce. Sancha przelotnie zastanowiła się, dlaczego
sen zmorzył ich o tak wczesnej porze.
Nikt jej nie zatrzymywał, gdy przekroczyła biały pas piasku i weszła w cień lasu. Zaraz też
przekonała się, że drzewa rosły tu nieregularnymi kępami, a między nimi rozciągały się
ginące dali stoki zielonych pagórków. W miarę jak podążała w głąb wyspy w ślad za
Zaporavo, przed jej oczarowanym wzrokiem rozpościerały się wciąż nowe i nowe widoki:
łagodne zbocza pokryte zieloną murawą i gęsto usiane drzewami. Między stokami leżały
głębokie dolinki, również porośnięte trawą. Krajobraz zdawał się wtapiać w siebie: każdy
jego element zlewał się z innymi, każdy zdawał się nie mieć kresu. Nad wszystkim zalegała
senna cisza, jakby czar rzucony na całą wyspę.
Nagle Sancha wyszła na niewielką polankę otoczoną wysokimi drzewami i natychmiast
wróciła do rzeczywistości na widok tego, co ujrzała na zdeptanej i zbroczonej krwią murawie.
Wydała mimowolny okrzyk zgrozy i cofnęła się o krok, drżąc z przerażenia. Po chwili
podeszła bliżej, patrząc szeroko otwartymi oczami.
Na trawie leżał Zaporavo z głęboką raną w piersi, spoglądając w niebo szklistymi oczami.
Miecz wypadł mu z pozbawionej czucia dłoni. Jastrząb zakończył swój ostatni lot.
Sancha patrzyła na trupa swego pana nie bez pewnego wzruszenia. Wprawdzie nie miała
powodu, by go kochać, jednak czuła to, co odczuwałaby każda dziewczyna, widząc zwłoki
tego, który pierwszy ją posiadł. Nie płakała i nie miała na to ochoty, jednak zadrżała i serce
podeszło jej do gardła z trudem oparła się ogarniającej ją panice.
Rozejrzała się, szukając człowieka, którego spodziewała się tu ujrzeć. Nie dostrzegła
niczego prócz kręgu grubych pni i widocznych za nimi zboczy. Czyżby zabójca powlókł się
dalej, śmiertelnie raniony w starciu? Nie spostrzegła żadnych śladów krwi.
Zdziwiona, spojrzała między otaczające ją drzewa i zdrętwiała pochwyciwszy uchem cichy
szmer wśród gęstego listowia. Niepewnie ruszyła ku drzewom, zaglądając w cień rzucany
przez ich gęste korony.
Conan? zawołała trwożliwie. Jej głos zabrzmiał dziwnie słabo wśród zalegającej
wokół ciszy.
Nie słysząc odpowiedzi, poczuła, że uginają się pod nią nogi i strach ściska ją za gardło.
Conanie! krzyknęła rozpaczliwie. To ja& Sancha! Gdzie jesteś? Proszę cię,
Conanie&
Nagle umilkła i szeroko otworzyła oczy z przerażenia. Jej pełne wargi rozchyliły się w
nieartykułowanym okrzyku., Sparaliżowana lękiem nie była w stanie uczynić nawet kroku,
mimo że rozpaczliwie pragnęła uciec jak najdalej z tego okropnego miejsca. Zielone listowie
stłumiło jej bełkotliwy krzyk.
2
Kiedy Conan zobaczył, jak Zaporavo rusza samotnie w głąb wyspy, zrozumiał, że nadeszła
chwila, na którą czekał. Cymeryjczyk nie jadł złocistych owoców i nie uczestniczył w
rubasznych zabawach swoich towarzyszy: pochłonięty był śledzeniem poczynań kapitana.
Przyzwyczajeni do humorów dowódcy piraci nie byli specjalnie zdziwieni tym, że ich kapitan
chce samotnie zwiedzać niezbadaną i być może zamieszkaną przez wrogich tubylców wyspę.
Zajęci swoimi sprawami nie zauważyli Conana, który cicho jak kot ruszył za Zaporavo.
Conan doceniał wpływ, jaki miał na załogę, ale wiedział, że jeszcze nie wykazał się w
bitwie i nie mógł otwarcie wyzwać kapitana na pojedynek. Te nieuczęszczane wody nie
dawały mu okazji udowodnienia swoich możliwości wedle prawa korsarzy. Gdyby otwarcie
zaatakował kapitana, załoga stanęłaby przeciw niemu jak jeden mąż. Wiedział jednak, że jeśli
cichcem zabije Zaporavo, pozbawiona przywódcy załoga nie da się ponieść lojalności dla
martwego. W tym wilczym stadzie liczył się tylko ten, kto przeżył.
Tak więc poszedł za Zaporavo z mieczem w dłoni i żądzą krwi w sercu, aż wyszedł na
małą polankę otoczoną wysokimi drzewami, między którymi widział zielone zbocza
pagórków ciągnących się aż po horyzont. Zaporavo wyczuwając, że jest śledzony, odwrócił
się i chwycił za rękojeść miecza.
Czemu mnie śledzisz, psie? warknął pirat.
Czyżbyś oszalał, że o to pytasz? zaśmiał się Conan, podchodząc do swego
chwilowego dowódcy. Na wargach barbarzyńcy pojawił się uśmiech, a w niebieskich oczach
zapalił się grozny błysk.
Zaporavo z przekleństwem wyszarpnął miecz z pochwy i szczęknęła stal, gdy
Barachańczyk ze świstem opuścił swoje ostrze, atakując zuchwale i nie dbając o osłonę.
Zaporavo był weteranem tysiąca potyczek na morzu i lądzie. Nie było człowieka, który
miałby większe doświadczenie i umiejętności w sztuce fechtunku. Jednak nigdy jeszcze nie
odbijał ciosów zadawanych przez tak mocarne ramiona syna lodowych pustkowi,
wychowanego z dala od ostatnich przyczółków cywilizacji. Musiał zmobilizować całą swoją
zręczność, by stawić czoła nieprawdopodobnej szybkości i niewyobrażalnej sile
Cymeryjczyka. Conan walczył w sposób zupełnie niekonwencjonalny, kierując się bardziej
instynktem niż jakimś przemyślanym planem ataku i obrony. Wyszukane sztuczki techniczne
były równie bezużyteczne przeciw jego wściekłym ciosom, co umiejętności bokserskie przy
spotkaniu z wygłodzonym tygrysem.
Zaporavo walczył jak jeszcze nigdy dotąd, wytężając wszystkie siły, by odbić błyszczące
ostrze, które raz po raz zmierzało ku jego głowie, jednak w końcu kolejny cios niemal go
dosięgnął. Pirat rozpaczliwie zasłonił się mieczem, przyjmując uderzenie na klingę tuż przy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]