[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niestety, źle ocenił rozmiar. Pętla była za duża i mrówkojad po prostu przez nią przebiegł, a
następnie pognał po trawie, parskając i sycząc. Francis wstrzymał konia, zwinął linę i ponownie
wyruszył w pościg. Zrównawszy się ze zwierzęciem, ponownie zarzucił lasso. Tym razem udało
mu się zacisnąć pętlę na ciele mrówkojada.
Natychmiast zeskoczył z konia, dzierżąc nieugięcie koniec liny, podczas gdy rozsierdzony
mrówkojad pędził przed siebie, ciągnąc lasso. Ja również zsiadłem i pobiegłem przytrzymać sznur.
Mrówko jad odznaczał się zdumiewającą siłą w krótkich łapach i ciągnął nas tam i z powrotem po
trawie, aż w końcu byliśmy kompletnie wyczerpani, a sznur otarł nam ręce do krwi. Francis
obejrzał się przez ramię i sapnął z ulgą. Dostrzegłem, że w trakcie zmagań zbliżyliśmy się do
drzewka mającego około dwunastu stóp wysokości. Było to zresztą jedyne drzewko w promieniu
kilkunastu mil.
Spoceni i zadyszani, pociągnęliśmy opierającego się mrówko jada w tamtą stronę, po czym mocno
owinęliśmy koniec sznura wokół pnia. Gdy zadzierzgnąłem ostatni węzeł, Francis zerknął w górę i
jęknął ze zgrozą. Uniosłem głowę i zobaczyłem okrągłe gniazdo os, mniej więcej wielkości piłki
futbolowej, zwisające z gałęzi około dwóch stóp nad nami. Mrówkojad szarpał linę, kołysząc
drzewkiem, co bynajmniej nie zachwycało os, które wyroiły się z gniazda, bzycząc gniewnie.
Obydwaj z Francisem rzuciliśmy się do ucieczki.
Przywiązawszy (jak nam się zdawało) mrówkojada mocno do drzewa, wróciliśmy do koni po
dodatkowy sprzęt: mocny sznurek i duże worki na naszą zdobycz. Znalazłem się ponownie pod
drzewem w chwili, gdy mrówkojad wyplątał się właśnie z pętli, otrząsnął jak duży pies i
niespiesznie, z godnością podreptał naprzód przez trawy. Zostawiłem Francisa, który
od—wiązywał lasso od drzewa pełnego os, i pobiegłem za mrówko—jadem, wiążąc po drodze
pętlę na końcu sznurka.
Spróbowałem zarzucić amatorskie lasso na szyję zwierzęcia, lecz oczywiście chybiłem, nie mając
takiej wprawy jak Francis. Mrówkojad kroczył naprzód, a ja podjąłem jeszcze dwie nieudane
próby. Nieustannie fruwający wokół niego sznurek zirytował nieco mrówkojada, który zatrzymał
się nagle, obrócił i stanął na tylnych łapach. W tej pozycji jego łeb znalazł się na wysokości mojej
klatki piersiowej, ja zaś przyjrzałem się nieufnie potężnym, zakrzywionym, sześciocalowym
pazurom jego przednich łap, uniesionych i gotowych do ataku.
Węszył i sapał, kołysząc na boki cienkim, wydłużonym pyskiem i machając łapami jak bokser. Nie
chcąc wdawać się w bójkę ze stworzeniem, którego pazury mogły mi wyrządzić poważną
krzywdę, postanowiłem zaczekać na Francisa, aby je— den z nas odwrócił uwagę zwierzęcia,
podczas gdy drugi spróbuje je złapać. Zaszedłem mrówkojada od tyłu, sprawdzając, czy nie dałoby
się go zaskoczyć, on jednak obrócił się niczym bąk, wysuwając groźnie łapy. Usiadłem zatem na
ziemi, żeby poczekać na Francisa.
Mrówkojad, zauważywszy przerwę w działaniach wojennych, doszedł do wniosku, że jest to dobra
sposobność do naprawienia szkód osobistych, spowodowanych walką z nami. Biegając po
równinie z sykiem i prychaniem, ślinił się obficie, a była to gęsta, lepka ślina, która zwykle
pokrywa długi język mrówkojada podczas pobierania pokarmu. Teraz do jej pasm, zwisających z
pyska zwierzęcia, przyczepiły się patyki i trawa, zatykając mu w końcu nos. Mrówkojad przysiadł
na tylnych łapach i starannie oczyścił pysk pazurami, po czym westchnął głęboko, wstał, otrząsnął
się i ruszył ociężale naprzód.
Gdy nadszedł Francis ze swym lassem, ponownie zbliżyliśmy się do mrówkojada, który słysząc
nas, przystanął, obrócił się i znowu przysiadł na tylnych łapach, lecz tym razem znalazł się w
niekorzystnym położeniu, ponieważ było nas dwóch. Podczas gdy ja odwracałem jego uwagę,
Francis podkradł się z tyłu i sprawnie zarzucił lasso. Czując zaciskającą się pętlę, mrówkojad
ruszył cwałem i pociągnął za sobą Francisa i mnie. Miotaliśmy się po trawie przez następne pół
godziny, dopóki nie spętaliśmy liną całego tułowia i łap mrówkojada. Następnie skrępowaliśmy go
dla pewności jeszcze jednym sznurem i wpakowaliśmy do dużego worka, tak że wystawała tylko
głowa i długi nos.
Pogratulowaliśmy sobie zwycięstwa, lecz wkrótce wyłoniła się nowa trudność. Kiedy podeszliśmy
do koni, dźwigając worek ze zdobyczą, uznały, że choć nie mają nic przeciw nam, nie zgadzają się
nieść worka z jakiś dziwnym stworzeniem, które tak groźnie syczy i prycha. Przez piętnaście minut
bezskutecznie usiłowaliśmy uspokoić nasze wierzchowce. Ilekroć zbliżaliśmy się do nich z
mrówkojadem, płoszyły się i cofały, odrzucając łby.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]