[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nogi już bez butów na poręcze i zapalając dzisiaj na pewno ostatniego, zapyta cię ustami Jur-
ka, na powrót wolnymi:
- Co ci dzisiaj jest, Marcel?
A po chwili raz jeszcze:
- Marcelu, co ci jest?
- Wiesz, Jerzy - odpowie Marcel, już odpowiedział - ja się właściwie nie nazywam
Marcel, ja siÄ™ nazywam Jerzy.
Jurek przygryzł wargi i pomyślał o trupach dyndających z tabliczką na piersi.
- I Brochwicz też się nie nazywam. Brochwicz to dla Szwabów, a mnie jest inaczej. A
co skrywają moje spodnie, to jeden Pan Bóg wie.
- Będę mówił do ciebie Marcel - powiedział chrapliwie Jerzy, bo trupy mogły być też
zastrzelone - żeby nas nie pomylono. Marcel jest bardzo ładnie.
- Jutro chyba muszę stąd się wynieść - westchnął więc Marcel. - Rozumiesz, kolejką
różni tu przyjeżdżają, ale nie wiem, jak ci o tym opowiedzieć.
Można by tak: jedzie ciuchcia, jedzie, z Warszawy po obiedzie, a ciuchcią pasażero-
wie, jedni do Tworek, inni do Podkowy. Dwóch takich wysiada, szemrana ich mowa, ojczy-
zna polszczyzna, topole wzdłuż płotu i wierzby rosną trzy. Idą dziarskim krokiem, w każdym
bucie majÄ… po stopie i paluszki pod skarpetkÄ… grzecznie sobie sÄ…. Budynki mijajÄ…, do dobrego
trafiają, bo każdy wariat na alejce wie, gdzie Marcel jeszcze żyje. Przystanęli w sieni, na ścia-
nach farba się zieleni, pająk zjada muchę, kot wyprężył grzbiet. Na górze drzwi trzasnęły,
obaj podlecieli, chwileczkę, panie Brochwicz czy jak tam pana zwać, chwileczkę, jedna chwi-
la, pewna sprawka jest. W niedzielę znów przyjedziemy, rączusie wyciągniemy, portfeliki
napełniemy, do niedzieli, panie Brochwicz, jest wielkie mnóstwo czas. I dwaj już sobie idą,
alejka pachnie lipą, za miastem zawsze milej, gdy kwiatem wita świat. Jedzie ciuchcia, jedzie,
do Warsiawy wnet dojedzie, na kolację będą prima śledzie, a potem przyjdzie ferajna i humor
będzie musiał być.
- Kiedy przyjechali? - pyta Jerzy ciężko i czuje się, jakby był do kwadratu, lecz bardzo
nieswojo.
- Przedwczoraj.
- Tak, kolejką różni jeżdżą - wzdycha znowu Jurek i żal mu tej młodości, tych buci-
ków nie skórzanych na bezradnych, płaskich stopach.
- Zapukali wprost do raju To najpierw przyszło mi do głowy, taka właśnie myśl. Ze tu-
taj czas nie płynie i nic się nie może zdarzyć. Ze siedzimy tu sobie za dębem złego i dobrego
jak u Pana Boga za piecem.
- Jak tylko tu przyjechałem, też tak sobie pomyślałem, zupełnie tak samo - Jurek zno-
wu ciężko westchnął i zmarszczył się dziwnie, jakby uroczyście, i oczy za szkłami zrobiły mu
się okrągłe. - Tak, Marcel, kolejką różni jeżdżą. Więc jutro, po fajrancie, pojedziemy i my.
Ale bez rzeczy, przeniesiemy je do komórki, przywiozę ci pózniej.
Po co zresztą Marcelowi rzeczy, po co mu przedmioty przelotnego użytku, skoro za
oknem, tym z prawej strony torów, będą nazajutrz śmigały mu przed oczyma krzewy wiecz-
nie nie wyrosłe, będą bieliły się strumyki i rosły kłosy jak niegdyś na ziemi kanaańskiej, sko-
ro ścieżkami będą parły naprzód egipskie żuki i polskie gnojaki, a tam gdzie wysoka trawa,
szczygieł ze szczygłem znowu czekać będą na gorące lato. I po co rzeczy, skoro w szafie koło
kanapy, na której będzie Marcel spał i budził się spocony, zostało jeszcze parę koszul i skar-
petek, a mama Jurka świetnie w razie czego szyje i dzierga na okrągło.
- Herbatę pija się u nas co najmniej cztery razy dziennie - powiedział Jurek, a mama
przytaknęła  a jakbyś się znudził zmywaniem szklanek, to w kredensie masz książki. Tylko
się nie śmiej z moich dopisków. I nie wychodz za często, bo mama lubi pogadać, a nie ma z
kim.
- Gdzie ja mogę wychodzić - roześmiał się Marcel. - Wygnany z raju prosto do domu,
naprawdę nic lepszego nie mogło mi się zdarzyć, bo tu jest zupełnie jak u nas w Berdyczowie,
kiedy byłem mały. Też spałem w kuchni, mieszkaliśmy na parterze, nawet ten kredens jest
podobny do naszego, z takim samym lustrem pośrodku. A mama Jurka bardzo przypomina
ciociÄ™, siostrÄ™ ojca znaczy. No i te ciasta!
- Wpadnę w niedzielę, to zagramy w brydża, mama z Witkiem grają nie gorzej ode
mnie - powiedział na pożegnanie Jurek i wyskoczył oknem, bo usłyszał tramwaj.
Na razie był czwartek, dzień w tygodniu średni i kiepsko na ogół wieńczony, ale są
przecież wyjątki od losu przy niewielkiej pomocy ludzi. Spał już Marcel w kuchni na Jurko-
wej kanapie i w Jurkowej piżamie w bordowe prążki, i kosmyki jego ciemnych włosów wyci-
skały na poduszce swe esyfloresy. I zasnęła już mama, po tym jak się pomodliła, dziś dwa
razy dłużej niż zwykle, choć wciąż do tego samego Boga. Lecz w Tworkach nic jakoś nie
chrapało, co najwyżej stękało, wzdychało i parę razy porządnie jęknęło. Rano wszystko się
wyjaśniło. W łóżku Marcela leżał Jurek i sobie pogwizdywał przed pracą, obok w łóżku Je-
rzego leżała gracja i jak na pierwszy dla obojga raz chyba niezły jest to opis.
Kolejka jechała prosto na zachodzące słońce jak rozkładowa ćma ku wielkiej jasności,
kiedy Jerzy, pożegnawszy się z Marcelem, wracał z Ulrychowa do pustego pokoju. W hele-
nowskim lesie zamarł przedwieczorny wiatr, smugi na błękitno-różowym już niebie zastygły
do rana. Johann wyprężył się na baczność przy swej budce, znowu wyrwany ze wspomnień o
drewnianym koniku przy kolanach ojca, i życzył dobrego wieczoru, herr buchalter, dobrego i
ciepłego. Dlatego, mój ty Jerzy głodny przeżyć, pośpiesz się nieco, tym bardziej że sprzyjają
ci historia Europy i niezwykłe ciepło w przyrodzie, i przestrzeń rajskiego ogrodu, pośpiesz
się, nie potykając się wszakże o kamienie na naszej tworkowskiej alejce, bo zaraz ta kawowo-
kremowa plamka za dębem rozpłynie się w bezbarwnym niespełnieniu i potrzeby wrócą do
normy jak lisy do jamy.
Jak dzięcioły do dziupli: stała oparta mocno plecami o pień, ręce trzymała w kiesze-
niach spódnicy i grubym obcasem stukała w korę, tak że liczyć można było od jednego do stu.
Jurek podkradł się na palcach, cicho, bo Diirer z Goethem palący fajki na pobliskiej ławce
ledwie odwrócili głowy, i przywarł do pnia z drugiej strony. Dziewięćdziesiąt sześć, dzie-
więćdziesiąt siedem, a teraz dziewięćdziesiąt osiem, porachował sobie w myślach. - Dzie-
więćdziesiąt dziewięć - powiedział głośno. - Sto - usłyszał z naprzeciwka - długo już tak sto-
isz?
Stał ledwo dwie minuty, może ze trzy, no, cztery, lecz co tam pół platfus i niskie pod-
bicie, i skupiony błędnik, żeby się nie chybotnąć i nie gruchotnąć jawnie i niezgrabnie; co tam
czas, skoro w tych bucikach - czy wiadomo już, że nieskórzanych?
- I na tych płaskich, niewojskowych piętach stało, drżało i czekało całe ciało, a tam
gdzie klatka piersiowa, ciałko Jerzego, skoro za pniem zgromadziło się całe istnienie Jerzego
od zarania do nieuformowania, od urodzenia do całkowitego dojrzenia, lecz wciąż niespełnie-
nia, lecz wciąż niespełnienia.
Goethe z Diirerem drugi raz nabili fajki i zaciągnęli się z rozkoszą, wystawiając lica
na ciepło wieczoru, a oczy na widok dębu i ludzi. Właśnie go opletli wyciągniętymi przed [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.xlx.pl