[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niewzruszony, wrzucił mięso z powrotem do garnka, kładąc pokrywkę na swoje
miejsce, i ruszył do wyjścia. - Czekaj - powiedziała Zo ochrypłym głosem.
Aowca nagród nie zatrzymał się.
Właz zamknął się na głucho.
Chwilę po jego wyjściu Zo znalazła orchideę.
Nadal znajdowała się w na pół zmiażdżonej butli, którą łowca zawiesił między
śluzą ładunkową a pojemnikiem na śmieci, nad kadziami wypełnionymi członkami i
czaszkami. Do unieruchomienia pojemnika porywacz wykorzystał taki sam tłusty
kabel, na jaki nawlókł czaszki. Z miejsca, w którym leżała, Zo dostrzegła, że
orchidea kwitła. Już sama fizyczna bliskość wystarczała do utrzymania rośliny
przy życiu i to bez względu na fakt, że przez większość jej pobytu tutaj Zo
była nieprzytomna. Zo spojrzała na nią.
Halo?
Nic.
To ja. SÅ‚yszysz mnie?
Ten wstępny etap komunikacji nie należał do łatwych. Początkowo wydawał się
wręcz nienaturalny. Jednak dzięki ćwiczeniom i niezliczonym porankom spędzonym
sam na sam z orchideą osiągnęła biegłość, która pozwalała złagodzić to
przelotne uczucie skrępowania i zastąpić je bardziej płynnym i naturalnym
przejściem.
JesteÅ›?
Zamknięta w szklanym pojemniku roślina drgnęła i pojaśniała, Wyczuwając
obecność Zo. Dziewczyna obserwowała, jak brązowa łodyga odchyla się w jej
stronę, niczym wzywający ją do siebie palec. Jednocześnie poczuła, jak energia
życiowa kwiatu Wypełnia niemal namacalną pustkę w jej ciele - dokładnie za
mostkiem i między płucami, w miejscu, które postrzegała jako Siedlisko duszy.
Usłyszała też jej ochrypły szept, głos istoty o nieokreślonej płci, początkowo
chaotyczny, z czasem bardziej zrozumiały - jak u obcokrajowca uczącego się
niuansów nieznanego języka. Zo? Co się stało? Czy nic nam nie jest?
Zo uśmiechnęła się żałośnie na myśl o guzie z tyłu głowy.
Nie ujęłabym tego w ten sposób.
Orchidea umilkła na chwilę.
Wyczuwam, że... coś uległo zmianie.
- Co prawda, to prawda - wymruczała pod nosem Zo.
ProszÄ™?
Zostałyśmy porwane, wyjaśniła jej Zo.
I znowu cisza. A po chwili:
- Tak, to prawda. Przez to stworzenie... Tulkha.
Zo spojrzała na orchideę.
Tak siÄ™ nazywa?
Whiphid? Tak. Jest... Szukała właściwego wyrażenia: Jakie to słowo...? Ktoś,
kto porywa ludzi za pieniądze? Aowca nagród, wyjaśniła Zo i poczuła, jak
orchidea przytakuje.
Tak. Z gatunku krwiożerczych, agresywnych samotników.
Zo zamilkła, analizując ten komentarz. Orchidea miała tendencję do
niedopowiedzeń i dziewczyna mimowolnie zaczęła się zastanawiać, dlaczego kwiat
w taki, a nie inny sposób przedstawił Whiphida. A na dobitkę kolekcjonuje
kwiaty, powiedziała.
Nawet jeśli orchidea miała swoje zdanie na ten temat, to postanowiła go nie
wyrażać.
Czego chce? - zapytała Zo.
Orchidea nie odpowiedziała. Wpatrując się w nią, Zo uświadomiła sobie, jak -
mimo swego osłabienia - oddziałuje na biosferę pokoju z trofeami. Naturalnie
występujący mech porastający sufit statku zaczął się wyraznie szybciej
rozrastać, pochłaniając odsłonięte śruby i łączenia wewnętrznych ścian. Nad jej
głową znajdował się jakiś przełącznik, ale tabliczka opisująca w obcym języku -
ojczystym języku Whiphida, jak zakładała -jego zastosowanie już do tego stopnia
zarosła mchem, że dziewczyna nie rozróżniała liter. Zielone, zgniłe skrawki
wewnątrz czaszek również wypuściły pierwsze wąsy, wysuwające się teraz przez
oczodoły i dziury w kości. Przez samą swoją obecność tutaj zainicjowała rozrost
obecnej na  Mirocawie" flory.
Wiesz przynajmniej, dokÄ…d nas zabiera?
Również tym razem orchidea nie odpowiedziała od razu. Zo zaczęła się
zastanawiać, czy wiedza kwiatu dotycząca ich sytuacji nie uległa już
wyczerpaniu.
I wtedy właśnie poczuła, jak w akompaniamencie niemal poddzwiękowego
wycia turbin przechodzÄ…cych w tryb dopalacza statek przechyla siÄ™ na bok,
i uświadomiła sobie, że lada moment pozna odpowiedz na swoje pytanie. Co
się dzieje? Rozbijemy się? - zapytała.
Statek ląduje, wyjaśniła orchidea.
LÄ…duje gdzie?
Cisza, i po chwili:
W najgorszym miejscu w całej galaktyce.
ROZDZIAA 10
odzienie z duchów
Impet uderzenia rzucił Zo na obwieszoną skórami ścianę. Dziewczyna odskoczyła,
odzyskując równowagę, i strzepnęła biegające po jej skórze żuki o twardych
skorupach, nim te miały szansę wgryzć się w jej ciało. Gdy pospadały na
podłogę, przez chwilę biegały na oślep, aż wreszcie zniknęły w pęknięciach, jak
gdyby statek Whiphida był dla nich kolejnym truchłem, któremu warto bliżej się
przyjrzeć.
Dobiegający spod podłogi odgłos silników umilkł. W bezruchu, jaki zapanował,
wyczuła, jak  Mirocaw" poddaje się grawitacji, z głębokim westchnięciem
przenosząc moment obrotowy na tysiące drobnych złączy i połączeń.
Zo nie potrafiła określić, czy ich statek się rozbił, czy po prostu mieli za
sobą twarde lądowanie. Niemalże zapominając o oddychaniu, czekała, aż silniki
ostygną, przejdą na jałowy bieg i umilkną. Na zewnątrz dął wicher. Wraz z
dzwiękiem przez wzmocniony durastalą kadłub przesączało się poczucie
odosobnienia. Po plecach przebiegł jej dreszcz. Miała wrażenie, że wylądowali w
jakimś pozbawionym drzwi i okien zakątku galaktyki. Jej spojrzenie powędrowało
ku orchidei, w nadziei że kwiat będzie w stanie wyjaśnić to uczucie.
Coś poszło nie tak, pomyślała. Czujesz?
Nagle z drugiej strony pomieszczenia rozległ się syk otwieranych drzwi. Stanął
w nich Whiphid. Aowca w jednej dłoni trzymał włócznię, w drugiej zaś zwinięte w
kłębek futra i skóry, które rzucił jej pod nogi. - Wkładaj.
Zo się nie poruszyła.
- Co tutaj robimy?
- Bierz roślinę.
- Odpowiesz mi czy nie?
Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając za sobą otwarty właz,
dając Zo do zrozumienia, że ma iść za nim. Czy za tą szorstkością szło coś
więcej niż tylko niecierpliwość? Czy łowca nagród również odczuwał taki sam,
jak i ona, niepokój? Zo spojrzała na rzucone na kupę futra, z których uszyto
prymitywne rękawice, buty, czapkę i coś na wzór płaszcza. Przykucnęła i
wciągnęła buty na nogi.
Pomimo wielkich rozmiarów, wystarczyło, że ciasno obwiązała je wokół kostek, by
dobrze leżały. Musiały pochodzić z niedawnych łowów - nadal wyczuwała
pozostałości istoty, dla których były skórą. Przypominało to odziewanie się we
wzburzone duchy.
Dziewczyna podniosła płaszcz, zarzuciła go sobie na ramiona i sięgnęła po
zamknięty, przezroczysty laboratoryjny pojemnik z orchideą rozplątując
przytrzymujące go kawałki kabla. Orchidea drżała i rozpłaszczyła płatki o
ściankę pojemnika tuż przy dłoni Zo, jakby przyciągało ją jej ciepło. Coś do
siebie mruczała, nie na głos, a w umyśle Zo, w którymś z tysięcy języków,
których jej opiekunka nie rozumiała, niewyraznej mowie szmerów i syknięć.
Dziewczyna wyszła na długi, wąski, nieregularnie oświetlony korytarz i ruszyła
przed siebie aż do kolejnych otwartych drzwi. Od tego miejsca korytarz jeszcze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kudrzwi.xlx.pl