[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słodkiego włókna. Nie było tak, że po prostu ja widziałem, tę czerń: wzrok jest wymysłem
abstrakcyjnym, wyczyszczoną, uproszczoną ideą, ideą ludzką. Ta czerń, ta wiotka i
amorficzna obecność, tak bardzo przekraczały ramy wzroku, powonienia i smaku. Ale to
bogactwo przechodziło w pomieszanie i w końcu stawał o się niczym, ponieważ było
nadmiarem.
Ta chwila była nadzwyczajna. Byłem tutaj, nieruchomy i lodowaty, pogrążony w okropnej
ekstazie. Ale w samym łonie tej ekstazy zaczęło się ukazywać coś nowego; rozumiałem
Mdłości, brałem je w posiadanie. Prawdę mówiąc, nie formułowałem sobie tych odkryć.
Myślę jednak, że obecnie łatwo mógłbym przyoblec je w słowa. Zasadniczą sprawą jest
przypadkowość. Chcę przez to wyrazić, ze istnienie z samej definicji nie jest koniecznością.
Istnieć to znaczy być tutaj, po prostu; rzeczy istniejące ukazują się, pozwalają się napotkać,
ale nigdy nie można ich wywnioskować. Zdaje mi się, że są ludzie, którzy to zrozumieli,
tylko że próbowali przezwyciężyć tę przypadkowość wynajdując byt konieczny i będący
powodem siebie samego. A przecież żaden byt konieczny nie może wytłumaczyć istnienia.
Przypadkowość nie jest złudzeniem, pozorem, który można rozproszyć; to absolut, w
konsekwencji doskonała bezpodstawność. Wszystko jest bezpodstawne, ten ogród, to miasto i
ja sam. Kiedy zdarza się, że zdajemy sobie z tego sprawę, robi się mdło na sercu i wszystko
zaczyna falować jak tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem". Oto i Mdłości; oto co
Bydlaki - ci z Coteau Vert i inni - próbują przed sobą ukryć za pomocą swojej idei prawa. Cóż
to jednak za ubogie kłamstwo: nikt nie ma prawa; są całkowicie bezpodstawni, jak wszyscy
ludzie, nie udaje się im nie czuć się zbytecznie. I w sobie samych, potajemnie, są nadmiernie,
to znaczy amorficzni i nieokreśleni, smutni.
Jak długo trwała ta fascynacja? Byłem korzeniem kasztana. Lub raczej byłem cały
świadomością jego istnienia. Chociaż oderwany od niego - ponieważ byłem tego świadomy, a
jednak zagubiony w nim, tylko w nim. Zwiadomość dolegliwa, ale przecież osuwająca się
całym ciężarem, chwiejnie, na ten mały kawałek nieruchomego drzewa. Czas zatrzymał się:
mała czarna kałuża u moich stóp; było niemożliwe, aby coś nadeszło po tej chwili.
Chciałem się wyrwać poza tę okrutną rozkosz, ale nie przychodziło mi nawet do głowy, że
jest to możliwe; byłem w środku: czarny pieniek nie przemijał, trwał tu, przed moimi oczami,
jak zbyt duży kęs nie przechodzący przez gardło. Nie mogłem go ani przyjąć, ani odrzucić. Za
cenę wielkiego wysiłku podniosłem oczy. Ale czy naprawdę je podniosłem?
Czy raczej nie unicestwiłem się na chwilę, aby w chwilę pózniej odrodzić się z podniesioną
głową i oczami skierowanymi ku górze? Rzeczywiście, nie miałem świadomości przejścia.
Ale nagle stało się dla mnie niemożliwe myślenie o istnieniu korzenia. Zniknęło, mogłem
sobie powtarzać: istnieje, jest ciągle tutaj, pod ławką, koło mojej prawej stopy, to nie
znaczyło już nic. Istnienie nie jest czymś, co można pomyśleć z daleka: to musi owładnąć
człowiekiem gwałtownie, zatrzymać się na nim, zaważyć ciężko na jego sercu, jak wielkie
nieruchome zwierzÄ™ - lub tez nie ma nic.
Nie było już nic, miałem oczy puste i byłem oczarowany tym wyzwoleniem. A potem nagle
zaczęło mi się coś poruszać przed oczami ruchem lekkim i niepewnym: wiatr potrząsał
wierzchołkiem drzewa.
Nie przeszkadzało mi, że coś się porusza, odrywało mnie to od tych wszystkich nieruchomych
istnień, które były jak utkwione we mnie oczy. Mówiłem, śledzac poruszenia gałęzi: ruchy
nigdy nie istnieją całkowicie, są to tylko przejścia, stany pośrednie między dwoma istnieniami,
miejsca nieakcentowane. Gotowałem się na widok ich wynurzania się z nicości, kolejnego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]