[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie było go widać.
Upuściwszy walizkę, wyjąłem glocka zza paska i rozejrzałem
się na wszystkie strony - zobaczyłem jednak wyłącznie niekoń-
czące się połacie gładkiego śniegu, tu i ówdzie wybrzuszające się
w łagodne kopczyki.
- Orson! -wrzasnąłem. Mój głos załamał się i poniósł echem
po oślepiająco białym pustkowiu. - Orson!
Żadnego dźwięku, nawet wiatru. Gdy usiłowałem iść przez
śnieg po jego śladach, oczy napełniły mi się łzami, a zawarta
w nich sól wzmogła pieczenie.
270-
Nagle wyczułem, że ktoś za mną biegnie. Okręciłem się
i wycelowałem broń w kierunku samochodu. Śnieg lśnił, nieska-
zitelny i bez oznak życia. Strach ścisnął mnie w dołku. Biały
lexus, na wpół zakopany i zakamuflowany w śniegu, istniał teraz
wyłącznie jako srebrzysty poblask w oddali. Promienie słońca
odbijały się od jego przedniej szyby jak od kawałka miki.
„On tam jest", pomyślałem, odwracając się w stronę chaty.
„Leży w śniegu i wystarczy tylko, że pójdę po jego śladach". Do-
strzegłem, gdzie się kończyły - niecałe pięćdziesiąt stóp przede
mną.
- Wstawaj! - krzyknąłem. - Nie zastrzelę cię, Orson! No da-
lej! Nierób tego!
Nic się nie poruszyło. Chwyciłem walizkę i zrobiłem trzy
kroki, kiedy coś przyszło mi do głowy. Ukląkłem w śniegu
i wydrążyłem jamę dostatecznie obszerną, żeby usiąść. Rękami
w skórzanych rękawicach spróbowałem drążyć tunel w trzy-
dziestosześciocalowej ścianie śniegu i - ku mojemu przeraże-
niu - udało mi się. Podczas burzy wiatr ubił wierzchnią warstwę
śniegu, teraz więc mogłem wykopać przejście - którego wy-
miary ledwie przekraczały stopę wysokości i dwie stopy sze-
rokości - nie naruszając powierzchni nade mną. Innymi słowy,
człowiek mógł niepostrzeżenie przemieszczać się tunelem pod
śniegiem.
Wstałem, jeszcze bardziej zmarznięty z powodu przemoknię-
cia górnej części ciała. Odciski stóp przede mną nic nie znaczyły.
Nawet gdy już dotarłem do końca śladów Orsona i zobaczyłem
walizkę, którą porzucił, wiedziałem, że może znajdować się
gdziekolwiek w pobliżu, w ukryciu, czając się ledwie dwie stopy
pod powierzchnią.
Ponownie upuszczając walizkę, skoczyłem w śnieg, powol-
nym truchtem zataczając coraz większe koła i wołając do bra-
ta, żeby się pokazał. Biegałem, aż zakręciło mi się w głowie,
271-
i w końcu osunąłem się na nasze walizki, z powrotem w miejscu,
gdzie kończyły się ślady Orsona.
Porażony ślepotą, obawiałem się, że odrętwienie nóg masko-
wało niewyobrażalny ból, który wkrótce objawi się pod wpływem
ciepła. Glock w mojej dłoni był bezużyteczny, na chwilę więc
godząc się z tym, że Orson zyskał przewagę, podniosłem się i ru-
szyłem po dziewiczym puchu w kierunku chaty.
Rozdział 34
Sięgnąłem do bocznej kieszeni zamarzniętych turystycz-
nych spodni i wyjąłem klucz, który wedle zapewnień Orsona
miał otwierać frontowe drzwi. Wbiłem go w zamarznięty otwór
[ Pobierz całość w formacie PDF ]