[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przy samej ścianie pod wezgłowiem łóżka ujadały i warczały w szalonym strachu. - Pan Binford
to był kawaler pani Reby. Wynajmował jej ten dom przez jedenaście lat, aż wziął i umarł, będzie
ze dwa lata temu. I zaraz na drugi dzień pani Reba kupiła tych psów i nazwała jednego Pan
Binford, a drugiego Pani Reba. Jak tylko idzie na cmentarz, to siÄ™ potem upija, jak dzisiaj, i oni
oba muszą uciekać. Ale Pan Binford i tak oberwie. Ostatnim razem to go wyrzuciła przez okno
na piętrze i zeszła na dół, i wybrała wszystkie ubrania z szafy pana Binforda, i też wyrzuciła na
ulicę, wszystkie je, poza tym, w czym go pochowała.
- Och - powiedziała Tempie. - Nic dziwnego, że one się boją. Niech zostaną tam, mnie
nie przeszkadzajÄ….
- Chyba muszę ich zostawić. Pan Binford nie wyjdzie z tego pokoju, żeby tam nie wiem
co. - Minnie już stała znowu patrząc na Tempie. - Niech panienka je tę kolację. Od razu zrobi się
lepiej. Dżynu panience też przemyciłam.
- Nie chcę - powiedziała Tempie i odwróciła głowę.
Usłyszała, jak Minnie wychodzi z pokoju. Drzwi zamknęły się cicho. Pod łóżkiem psy
siedziały przy ścianie w odrętwiającym, gniewnym strachu.
Lampa zwisała ze środka sufitu; abażur z karbowanej różowej bibułki zbrązowiał tam,
gdzie dotykała go żarówka. Na podłodze leżał wzorzysty, kasztanowaty dywan, przytwierdzony
do podłogi taśmami metalowymi; na oliwkowych ścianach wisiały dwie litografie w ramkach.
Przy obu oknach zakurzone firanki z maszynowej koronki wyglądały jak postawione pionowo
pasy lekko skrzepłego kurzu. Cały pokój wyglądał zatęchłe, mieszczańsko przyzwoicie; w
falistym lustrze nad tanią politurowaną toaletką jak w sadzawce zdawały się odbijać jeszcze
zwlekające z odejściem sterane widma lubieżnych gestów i martwych żądz. W kącie stała
ukośnie na przybitej do dywanu, wyblakłej, popękanej ceracie umywalnia z miednicą w kwiaty,
dzbanem i rzędem ręczników; za umywalnią stał kubeł do brudnej wody, przystrojony jak lampa
karbowaną różową bibułką.
Psy siedziały pod łóżkiem zupełnie cicho. Tempie poruszyła się lekko, suchy lament
materaca i sprężyn zamarł w straszliwej ciszy, w której kuliły się psy. Myślała o nich, wełnistych
i bezkształtnych, o pełnej wściekłości i rozdrażnienia, i zepsucia jazgotliwej monotonii ich
chronionych istnień, przerywanej znienacka niepojętą chwilą grozy i strachu przed raptownym
unicestwieniem zagrażającym im z tych właśnie rąk, które zwykle są dla nich symbolem usan-
kcjonowanego spokoju ich bytowania.
Dom rozbrzmiewał odgłosami. Nie dające się rozróżniać, dalekie, dobiegały te odgłosy do
Tempie i miały w sobie coś ze zmartwychwstania, z przebudzenia, jak gdyby sam ten dom po
długim śnie budził się z nadejściem nocy; gdzieś chyba parsknęła piskliwym śmiechem jakaś
kobieta. Z tacy na łóżku ulatywały zapachy. Tempie odwróciła głowę i spojrzała na tacę, na
zakryte i odkryte fajansowe talerze. Pośrodku między talerzami zobaczyła szklankę bladego
dżynu, paczkę papierosów i pudełko zapałek. Przytrzymując opadającą jej z piersi koszulę, oparła
się na łokciu. Podniosła pokrywki znad pulchnego befsztyka i kartofli, i zielonego groszku; poza
tym były paszteciki i różowy płat czegoś niewiadomego, co jakimś zmysłem - może drogą
eliminacji - utożsamiła z leguminą. Znów podciągnęła opadającą z piersi koszulę i pomyślała o
nich tam przy kolacji w uczelni, o wesołym zgiełku ich głosów, szczękaniu widelców; pomyślała
o ojcu i o braciach, siedzących przy stole w domu; i pomyślała o tej pożyczonej koszuli i o zapo-
wiedzi pani Reby, że jutro pójdą po sprawunki. A ja mam tylko dwa dolary" - pomyślała.
Patrząc na jedzenie doszła do wniosku, że wcale nie jest głodna, że nawet nie chce patrzeć
na nie. Podniosła z tacy szklankę, krzywiąc się wypiła dzyń do dna, odstawiła szklankę i z głową
już odwróconą namacała wśród talerzy papierosy. Zanim zapaliła, znów spojrzała na tacę,
ostrożnie wzięła w palce jedną frytkę i zjadła. Trzymając nie zapalonego papierosa w
drugiej ręce, zjadła następną, po czym odłożyła papierosa, wzięła nóż i widelec i zaczęła
jeść tę kolację, z małymi przerwami od czasu do czasu, żeby podciągnąć koszulę na ramieniu.
Gdy zjadła, zapaliła papierosa. Znów usłyszała dzwonek i jeszcze raz dzwonek, już w
nieco innej tonacji. I poprzez szybkie gdakanie kobiecego głosu trzaśniecie drzwi na dole. Dwie
osoby weszły po schodach i minęły jej drzwi Usłyszała dudniący gdzieś głos pani Reby, a potem
powolne, coraz bliższe człapanie pod górę. Patrzyła na drzwi, dopóki się nie otworzyły i nie
stanęła w nich pani Reba z kuflem w ręce. Pani Reba miała teraz na sobie suknie; domową, którą
wypełniała baniasto, i wdowi kapelusz z welonem. Weszła cicho w tych filcowych kapciach
haftowanych w kwiaty. Oba psy pod łóżkiem wydały zduszony zgodny skowyt krańcowej
rozpaczy.
Nie zapięta z tyłu suknia marszczyła się obwisłe na ramionach. Jedną upierścienioną ręką
pani Reba przysłaniała pierś, drugą wysoko unosiła kufel. Otwarte, nabite złotymi plombami usta
ziały mordęgą chrapliwego oddechu.
- Boże! Boże! - powiedziała.
Psy wysunęły się spod łóżka i w obłędnym pośpiechu smyrgnąły do drzwi. Gdy
przebiegały obok niej, odwróciła się i cisnęła kuflem za nimi. Kufel uderzył
0 futrynę, aż piwo chlusnęło po ścianie, i odbił się z żałosnym szczęknięciem.
Przyciskając rękę do piersi, z poświstem złapała oddech. Podeszła do łóżka i spojrzała przez
welon na Tempie.
- Byliśmy szczęśliwi jak dwa gołąbki - podniosła lament i zachłysnęła się, przy czym
pierścionki wśród bałwanów jej piersi sypnęły gorącymi skrami. - I musiał mnie odumrzeć! - Z
poświstem złapała oddech ustami rozdziawionymi, nadającymi kształt niewidocznej męce
udaremnionych płuc, i wybałuszała oczy, blade i okrągłe, porażone bezsiłą. - Jak dwa gołąbki -
ryknęła chrapliwym, zdławionym głosem.
Znów czas doścignął martwy gest wskazówki za szkłem zegara: zegarek Tempie na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]